30 czerwca 2020

Trochę bulwersu i załamania rąk, czyli "Sam & Cat" sezon 1

Tytuł oryginalny: Sam & Cat
Rok produkcji: 2013
Gatunek: serial młodzieżowy
Odcinki: 35x23 min
Twórca: Dan Schneider

Z serialami mam o tyle problem, że muszą mieć to coś, żeby mnie przyciągnąć. Albo być tak głupie, żeby patrzeć do jakiej granicy mogą dotrzeć. W tym przypadli obserwowałam to drugie. Ale o Sam i Cat słyszałam już dawno temu, widziałam filmiki, podkłady głosowe na Tik Toku, gify, dlatego byłam ciekawa o co chodzi z tym serialem, czemu jest taki memiczny. No i się dowiedziałam.

No więc w skrócie, Sam szuka mieszkania, a Cat współlokatorki, ponieważ babcia Cat chce przeprowadzić się do domu spokojnej starości. Dziewczyny mieszkają razem i próbują normalnie funkcjonować.

Od samego początku wiedziałam, że to serial młodzieżowy, więc jest nastawiony na dziwne sytuacje, śmieszny, pełen głupiego dowcipu, ale czasami przesadzali. I to bardzo. Poziom głupoty i debilizmu sięgał zenitu z odcinka na odcinek. Jak jeszcze kilka początkowych było w miarę spoko, tak coraz dalej to było dążenie do istoty głupoty. Wiedziałam mniej więcej do czego dążyli twórcy. Radzenie sobie w domu dwóch nastolatek? OK. Próba wyjścia z problemów? Jestem za. Tworzenie debilnych i niebezpiecznych sytuacji, by było śmiesznie i wynajdywanie jeszcze gorszych rozwiązań? Nie. Po prostu nie. Da się przecież zrobić porządny serial, pełen śmiesznych sytuacji czy gagów, ale z głową. Chociażby Alexa i Katie! A tu dostałam przeciwieństwo tego, co powinno się wydarzyć.

Pośród całej tej bandy dzieciaków, którzy stanowią paczkę głównych bohaterów, mimo wszystko najbardziej polubiłam Sam. Jest uparta, stanowcza, szalona, sarkastyczna, agresywna... Sam rozumiesz do czego dążę. To typowa bad girl, która nie jest miałka. Czasami jej zachowanie było, według mnie przynajmniej, zbyt destruktywne, na które nikt normalny by się nie zdobył.
Cat za to jest idiotką. Dosłownie. Ja się zastanawiam nad jednym. Jak ona ogarnęła jak się oddycha? Patrząc na poziom jej zachowania i wypowiedzi ja się dziwię, że nie dostała orzeczenia o niepełnosprawności intelektualnej, albo zaświadczenia o autyzmu. Ta dziewczyna nie nadaje się do życia w społeczeństwie i samemu. Po prostu nie radzi sobie z niczym.
Babcia nie jest lepsza! Widząc jak jej wnuczka radzi sobie z życiem spierdziela do domu spokojnej starości, żeby sobie wygodnie żyć! Dla mnie to jest skrajnie nieodpowiedzialne, żeby tak się zachowywać. A producenci i scenarzyści jeszcze temu przyklaskują!
Cała reszta też nie jest lepsza. Chłopak, którego jedyną ważną wartością są pieniądze, wszystko dla nich zrobi, nawet sprzeda bliskich. No i dorosły facet, który jest po prostu debilem. Taki ułom, któremu zabrano połowę mózgu i kazano żyć na niskich ustawieniach. Jak można przestawić tak kogokolwiek? Jak? To już krzesło było mądrzejsze od niego!

Cały serial jest super toksyczny, głupi i bezsensowny. Co z tego, że jest śmieszny, skoro oglądają go młode osoby i jedyne co wynoszą z niego, to fakt, że życie idioty jest łatwiejsze, nawet najgłupszy pomysł się sprawdzi, babcię można spławić do domu spokojnej starości, a życie jakoś się ułoży, bo spotka się równie ułomnych ludzi, których będzie można oskubać z kasy. A i też fakt, że przestępstwa to nic wielkiego, przecież to takie zabawne! Nienawidzę tego serialu. Po prostu nienawidzę. Jak jeszcze dwa albo trzy pierwsze odcinki mogłabym obejrzeć kątem oka, tak im dalej, tym bardziej jestem za, by nikt tego nie oglądał. Nie i już. Zmarnowałam tylko czas, a mogłam przeczytać coś ciekawego.

29 czerwca 2020

Królowe nigdy nie zaznają szczęścia, czyli "Nastoletnia Maria Stuart" sezon 1

Nazwa: Nastoletnia Maria Stuart
Tytuł oryginalny: Reign
Rok produkcji: 2013
Gatunek: dramat, historyczny, romans
Odcinki: 22x42 min
Twórcy: Laurie McCarthy, Stephanie SenGupta
Kraj oryginalnej premiery: USA

Informacja, że Netflix usuwa Reign dwudziestego ósmego marca skłoniła mnie do szybszego sięgnięcia po ten tytuł. Dawno, dawno temu, bo chyba jakieś 3 lata, obejrzałam pierwsze trzy odcinki i obiecałam sobie, że do tego wrócę. No i wróciłam.

Maria Stuart przebywa obecnie w klasztorze. Jednak podczas śniadania jedna z zakonnic zostaje otruta, co świadczy o tym, że ktoś chciał zabić młodą królową. W obawie o jej życie dziewczyna zostaje przewieziona na dwór Francji, gdzie zamieszkuje rodzina królewska wraz z młodym Franciszkiem, który został z nią zaręczony w wieku 6 lat. Jednak nie wszyscy są przychylni temu małżeństwu, a zwłaszcza Katarzyna, królowa Francji. Próbuje ona pozbyć się Marii, zachowując jednocześnie swoją pozycję. Maria próbuje odnaleźć się w nowym otoczeniu, dbając w tym samym czasie o swój lud i poddanych. Nie brakuje tu również intryg, zwrotów akcji, konfliktów politycznych jak i przepowiedni jasnowidza.

Już od początku wiedziałam, że to nie będzie wierne odwzorowanie historii, tylko opowieść o młodej królowej, inspirowanej życiem prawdziwej Królowej Szkocji. Sezon pierwszy skupiał się głównie na intrygach zamku jak i emocjach Marii. Głównym silnikiem fabuły było pokazanie spiskowego życia w zamku jak emocji młodej dziewczyny. No i głównie przez to cały serial jest bardziej skierowany dla młodszej widowni niż dorośli. Polityka jest ważna w historii, to ona zmusza do działania, wywiera presję na bohaterach, jest po prostu tłem wszystkich wydarzeń. Niejednokrotnie oglądałam planowania czy pertraktacje, gdzie na szali wisiało dobro ludu Szkocji, jednak... Można powiedzieć, że to wszystko zostało obsypane emocjami. Nawet jeżeli toczyły się rozmowy o wysłanie armii do kraju Marii, to miałam wrażenie, że to jest walka o uczucia, a nie o zachowanie niepodległości. Jak dla mnie plusem było wplecenie do fabuły przepowiednia Nostradamusa. Dało to mały watek fantastyczny, ale niesamowity silnik wydarzeń i usprawiedliwienie działań bohaterów.

Jeśli chodzi o Marię, bo mam mieszane uczucia. Jej charakter dopiero się kształtował, więc nie miała stałego zachowania podczas podobnych sytuacji. Na samym początku Maria była zagubiona i było to widać jak na dłoni. Chciała dobrze, chciała po swojemu, ale nie do końca znała zasady panujące na dworze. Mimo wszystko jakby czuła potrzebę pokazywania, że ma nad wszystkim kontrolę. Wiem, że odpowiedni odbiór królowej przez poddanych jest ważny, bo od tego zależy szacunek i brak buntów, ale zabrakło mi delikatności w tym, wyczucia. Mimo wszystko z każdym odcinkiem była coraz lepsza, odnajdywała się i uczyła na własnych błędach. Widać było, że czuje się coraz lepiej we władzy i powoli rozumie jak postępować ze wszystkim.
Franciszek za to skradł moje serce. Rozważny łobuz o złotym sercu, dbający o swoich ludzi jak i o Marię. Naprawdę podobał mi się jego stosunek do swojej przyszłej żony. Cały czas był sobą. Nawet jeśli miał trudne wybory, wybierał zgodnie z własnym charakterem. Nawet jeśli rozkazał innym coś, z czym personalnie się nie zgadzał, pokazane było jak to odczuwa, jak na to reaguje. I to był jego największy atut. Został pokazany ze wszystkich stron, jako mężczyzna, władca ludu, król, zakochany, człowiek, a nie tylko wydający rozkazy.
Sebastian za to był... Dziwny. Nie skradł mojego serca, nie do końca go rozumiałam, ale doceniałam jego czyny. To jak dbał o Marię czy brata świadczyło o jego dobroci. Mimo wszystko nie zdobył mojego serca. I co z tego, że miał swój charakter, działał logicznie, skoro nie miał tego czegoś, czego szukam u facetów? No nie. Po prostu nie.
Za to charakterna była królowa Katarzyna. Cały sezon spiskowała, knuła i rozkazywała w całym zamku. Jej dążenie do celu było jak cięcie nożem od tyłu. Proste i krwawe, a do tego nie widać kto to był. Była szczera w swoim zachowaniu, jak kogoś nie lubiła, pokazywała to. Miała swoje priorytety, których się trzymała i za które walczyła. Nie przejmowała się przeciwnościami, zawsze starała się znaleźć drogę do ich ominięci, by tylko się nie poddać. Tak, jest to postać to znielubienia przez jej zachowanie względem Marii, syna czy interesom Szkocji, ale patrząc na całą jej osobowość, pozycję i historię wszystko ma swoje powody. Nic nie robiła bez przyczyny.
Damy dworu od początku były dobrze przemyślane. Każda z nich była inna, miała swój odrębny charakter, ale jako gruba działała jednomyślnie, doradzając Marii. Nie zostały one zesłane na dalszy plan, wzywane jedynie podczas rozmów, ale wpleciono je w życie dworskie, wprowadzając powiew świeżości. Chociaż z drugiej strony dzięki jednej z nich został wprowadzony drugi trójkąt miłosny, który bardziej mnie ekscytował niż wybory miłosne Królowej Szkotów. Naprawdę bardzo, ale to bardzo podobało mi się jak poprowadzono ich historie, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że żadnej z nich nie oszczędzono i każda z nich wiele przeszła.

Serial sam w sobie nie był zły. Fakt, miał swoje gorsze chwile, ale zdecydowanie więcej miał tych lepszych. Większość sezonu połykałam, ignorując czas zewnętrzny. Jednak było parę wątków, które można by pokazać inaczej, bardziej interesująco. Jak już wspomniałam, dobrym pomysłem było wprowadzenie lekkiego powiewu fantastyki, czyniąc ten serial czymś więcej niż suchym pokazaniem przeszłości, czy typowego romansu. Polecam Ci bardzo serdecznie, jeśli lubisz seriale kostiumowe, suknie są tam przepiękne! Chociaż nie były odwzorowane w stu procentach na te z szesnastego wieku, to miały w sobie ten pazur. Sama chciałabym mieć jedną z nich w swoim rozmiarze. Ale wracając do głównego wątku. Oglądnij! Nie oczekuj czegoś wybitnego, po prostu oglądnij!

28 czerwca 2020

Nie każdy dodatek wnosi wiele, czyli "The Darkest Fire" Gena Showalter

Tytuł: The Darkest Fire
Seria: Władcy Podziemi (0.5)
Autor: Gena Showalter
Wydawnictwo: HQN
Liczba stron: 66
Gatunek: Fantastyka, fantasy, romans paranormalny
Rok wydania: 2008

The Darkest Fire to dodatek do Władców Podziemi, którego akcja dzieje się na długo przed główną fabułą serii. Mówiąc w skrócie, Lordowie chcą uciec z Piekła, Strażnik próbuje ich powstrzymać, a bogini Opresji stara się wszystko nadzorować. Gdy miłość i pożądanie wchodzą w grę, sytuacja się komplikuje, a podróż do wnętrza Piekła staje się nieunikniona.

To opowiadanie jest dość dobrym wstępem do całej serii. Pokazuje skąd się wzięli Lordowie, ale jednocześnie nakierowuje nas na wątek głębokiej miłości i poświęcenia wszystkiego w imię większego dobra. Chociaż namiętność była podstawą wszystkiego, nie odczułam więzi pomiędzy bohaterami, nie czułam tej nici ich łączącej. Fakt, to ma tylko 66 stron, jednak można było dopisać jeszcze kilka bądź kilkanaście, by ładnie ukazać jak to wszystko się zaczęło i skąd wzięła się ta miłość. Jednak doceniam, że pokazali właśnie to umiłowanie do siebie jako uczucie, które nie patrzy na wygląd, ale na to, co jest w środku. Nie jako powierzchowne przyciąganie, a coś głębszego, połączenie dwóch serw bijących jednym rytmem.

Mimo wszystko całkiem podobało mi się pokazanie bohaterów. Ona, bogini Opresji, ciągle wyszydzana i karana przez bogów za swój dar, odnajduje ukochanego, przy którym może uwolnić siebie. Chociaż, ponownie to wypomnę, to zaledwie 66 stron, więc nie dało się upchnąć tyle jej osobowości, ile bym chciało. Jednak naprawdę sporo się tam znalazło, chociażby w samych dialogach.
Geryon za to był dobrze opisany, może dlatego, że to prosty bohater, bez żadnych zawiłych rzeczy czy cech. Jego historia jest prosta, zachowanie konsekwentne, a dodatkowo schematyczne jak na funkcję, którą przyszło mu spełniać. Mimo wszystko nie jest to facet, który mógłby stać się moim książkowym mężem. Nie taki... Prosty...

To dobry dodatek. Może nie wprowadza nie wiadomo czego nowego, ale daje dodatkowe spojrzenie na sam początek problemów z Lordami. Bardzo szybko się czyta, ale nie pożera mnie ani w całości, ani nawet jednego paluszka. Po prostu jest ok, może być. A liczyłam na coś więcej...

15 czerwca 2020

Łucznicza Piękna i Blond Bestia, czyli "Dwór Cierni i Róż" Sarah J. Maas

Tytuł: Dwór Cierni i Róż
Seria: Dwór Cierni i Róż (1)
Autor: Sarah J. Maas
Tłumaczenie: Jakub Radzimiński
Wydawnictwo: Uroboros
Liczba stron: 524
Gatunek: Fantastyka, literatura młodzieżowa
Rok wydania: 2016

Nawet nie wiem skąd mi się wzięło, że akurat teraz zacznę czytać Dwory. Mam tyle na liście, że mogłam wybrać cokolwiek. Jestem jednak przekonana, że maczał w tym palce discord Bestsellerek, jak i Uwu, która nie miała z kim fangirlować. No i przepadłam...

Feyra to młoda kobieta, była szlachcianka, której jedynym zadaniem jest utrzymanie rodziny przy życiu. Poluje, handluje, robi wszystko, by spełnić obietnicą daną matce, gdy ta była na łożu śmierci. Wszystko zmienia się w dniu, kiedy podczas jednego z polowań zabija wilk. Konsekwencje tego są wielkie, ponieważ w drzwiach chaty zjawia się Bestia, zabierając dziewczynę za mur, do magicznej krainy, gdzie ma żyć do końca swoich dni, już nigdy nie widząc swojej rodziny.

Na sam początek powiem, że dla mnie to fantastyczna wersja baśni "Piękna i Bestia". Mamy czyn do ukarania, dziewczynę zamkniętą w zamku, bestię, chwilę wolności, jak i wielką przemianę. Jednak najlepsze dla mnie jest to, że cała ta historia dzieje się w innym, od nowa wykreowanym świecie, pełnym magii, stworów i mitów. Sama próbuję coś pisać, więc wiem jak ciężkie jest stworzenie na nowo spójnego i logicznego świata fantastycznego, a w tym przypadku właśnie ten świat jest jedną z najmocniejszych stron. Całą książkę można podzielić na dwie części.
Pierwsza to typowa baśń z potworem. Feyra próbuje odnaleźć się w nowym otoczeniu, nowym życiu, przyzwyczaić się do świata, gdzie już nie musi polować, by przeżyć, gdzie może robić co tylko zechce, przy tym nie martwiąc się praktycznie o nic. Jednocześnie cały jej światopogląd ulega reorganizacji. Fae, stworzenia, którymi ludzie byli straszeni od małego, okazują się całkiem przyzwoici i mniej zabójczy. Autorka doskonale wykorzystała doświadczenie nabyte podczas pisania Szklanego Tronu, więc teraz jej słowa po prostu pożarły mnie w całości, nie pozwoliły na ani odrobinę wytchnienia. I miałam gdzieś, że byłam w pracy. Musiałam to przeczytać! Chociaż na początku miałam małe obawy, nowy świat oznacza zazwyczaj dużo opisów, by wszystko dokładnie wyjaśnić, jednak całość była dobrze wyważona. Nie nudziłam się, nie ziewałam, ani nie przysypiałam.
Druga część całkowicie różni się od pierwszej. Feyra jest poddawana próbom, by udowodnić swoją wartość i uratować świat. Byłam zadowolona jak to wszystko się odbywało. Z jednej strony Feyra wykonywała zadania bardzo błyskotliwie, ponadprzeciętnie, jednak rozwiązania nie przyszły ot tak, przez pstryknięcie palca. Za każdym razem podkreślane było jak bardzo stara się, ile robi, by wygrać, bardzo rzadko licząc na szczęście. W sumie tylko w jednym przypadku miała dość szczęścia i pomocy. To tutaj poznałam bohaterów z innej strony, wiele, ale to naprawdę wiele się działo, komplikując wszystko, co do teraz było planowane. No bo kurde miał być happy end, a dostałam świrniętą babę, która chce władać wszystkim bez litości, zmuszając do uległości Fae Wysokiego Rodu. I właśnie przez nią niektóre osoby zachowywały się całkiem inaczej niż w pierwszej części. Jakby zamiana miejscami dwóch osób o różnych osobowościach, lecz tym samym wyglądzie. A co mi się najbardziej podobało? Że wytłumaczenie tego zachowania było tak bardzo w charakterze tych postaci! I zakończenie. Zmiotło mnie z nóg. To co się tam odjaniepawliło, to nawet ja bym nie wymyśliła. I jasne, są sceny, które w tym tomie są niezrozumiałe, ale czytając dalsze losy wszystko staje się jasne jak tyłek świetlika w bajkach. Całość była o wiele bardziej brutalna, bezwzględna i pełna akcji. Chwile spokoju były rzadkością, co chwilę coś się działo.
Wątek miłosny pomiędzy Feyrą a Tamlinem w pierwszej połowie bardzo często wychodził na pierwszy plan, zgrabnie ukrywając momenty, kiedy nic ciekawego się nie działo. Dla niektórych to mogło być wkurzające i się nie spodobać, że akcja zatrzymała się i skupiła na emocjach, ale dla mnie, zagorzałej romantyczki, było to potrzebne, by całość miała jakiś sens, by pojawiły się silniki napędzające akcję. Bo dla mnie ta miłość to podstawa to drugiej połowy, akcji pod Górą. Dokładnie tak! Gdyby nie miłość i jej solidne fundamenty, nie byłoby logicznego sensu poświęceń Feyry.

Feyra spodobała mi się od razu. Była charakterna, pyskata i sarkastyczna, czyli całkowicie zwracająca na siebie uwagę. Mimo wszystko prawie od razu wiedziałam jaki ma system wartości i do czego byłą zdolna, a czego by raczej nie zrobiła. Była... Ludzka, czyli dokładnie taka, jaki byłby człowiek w jej sytuacji. Jest jedyną żywicielką rodziny, przez co nie ma czasu na inne rzeczy, dlatego dopiero później odkrywałam co kocha, co lubi robić, chociaż wcześniej było o tym wspominane. Doceniam też to, że nie była najlepsza we wszystkim tak od razu, ale uczyła się jak robić wszystko najlepiej. Na przykład malowanie. Chociaż w przeszłości ozdabiała dom farbami, to na dworze Tamlina nie była wybitna, dniami malowała, by być coraz lepszą.
Tamlin za to był sprzeczny. Jakby grał kogoś, kim nie był, by dosięgnąć upragnionego celu. W drugiej części miałam ochotę wbić mu kość w tyłek, chociaż poniekąd rozumiałam jego postępowanie. Brakowało mi momentów, kiedy mógł być w pełni sobą, ale mimo to zakochałam się w nim. Był brutalny, ale jednocześnie delikatny, stanowczy, ale dawał poniekąd wolność Feyrze. Było w nim to coś, co mnie pociągało.
Rhysand za to był... Cholera, był tajemniczy. Intrygujący. Chamski, arogancki, bezczelny i wredny. Trudno mi go opisać nie zdradzając zbyt wiele, ale w tym tomie znienawidziłam go, by pod koniec książki zacząć go lubić. To taki typowy bad boy, który robi wszystko dla siebie, dla swojej przyjemności. Jego pomysły były dla mnie kompletnie nielogiczne, wręcz wchodzące w strefę fetyszu. I tak, tutaj znowu wszystko miało jakiś powód, oprócz oczywiście aroganckiej osobowości.

Jak już wspomniałam, całość bazuje na klasycznej baśni Piękna i Bestia, jednak nie wpada ona w pułapkę słodko-pierdzącej miłości, tylko wyciąga ze schematu co najlepsze, by stworzyć coś dobrego od samych podstaw. Bestia tylko z pozoru straszy po okolicznych ziemiach, bo to nie dokładnie jego się boją, tylko całej jego rasy. Za to Piękna nie jest zakochaną w książkach mądra kobietą, tylko dbającą o przeżycie rodziny łowczynią.
Książka pochłonęła mnie od pierwszych stron. Po prostu zostałam wepchnięta w ten świat. Początek jest dobrym wprowadzeniem. Akcja rozwija się powoli, dostajemy czas na poznanie nie tylko historii i rodziny bohaterki, ale i realiów, w których przyszło im żyć. jednocześnie było to na tyle wciągające, że chciałam wiedzieć coraz więcej. Naprawdę nie mogłam się doczekać co będzie dalej, jakie przygody się tam odbędą i aż żałuję, że nie mogę przeżyć ponownie pierwszego czytania tej książki. Wiem, że to jest jedna z tych książek, do której będę wracać bardzo często. Czytajcie to. Po prostu czytajcie i kochajcie jak ja!

5 maja 2020

Ugrzeczniony zabójca? czyli Arrow sezon 2

Nazwa: Arrow
Tytuł oryginalny: Arrow
Rok produkcji: 2013
Gatunek: science fiction, akcja
Odcinki: 23x42 min
Reżyseria: David Nutter, Guy Norman Bee, John Behring
Kraj oryginalnej premiery: USA

Drugi sezon zaczyna się niedługo po akcji w pierwszy. Gates zostało zniszczone, ludzie, w tym Tommy, przyjaciel Olivera, nie żyje, a świat toczy się dalej. Na horyzoncie pojawiają się naśladowcy Kaptura, w mieście odbywają się wybory na burmistrza, a Moira Queen czeka na rozprawę sądową. Niby wszystko idzie do przodu, jednak znowu w mieście pojawiają się złoczyńcy, więc Oliver musi wrócić z "wakacji" na wyspie. Sprawa jest o wiele grubsza, ale i jednocześnie prostsza, niż się wydaje.

Oliver po tragedii w Starling City próbuje się zmienić. Ma dość zabijania, widzi swoje błędy i szuka celu w swoim życiu. Wyspa, na której kiedyś utknął, mu pomaga, jednak Kaptur jest potrzebny w mieście, a Oliver rodzinie. To początek serialu, ale i moment, w którym zmienia się całe postępowanie Olivera jak i funkcjonowanie całego miasta. Na początku fabuła skupia się na Gates, gdzie rozegrała się tragedia. Dosłownie wszystko do tego nawiązuje. Nie tylko zachowania bohaterów, ale życie mieszkańców Starling City. Wszyscy politycy nawiązują do tego wydarzenia, kandydaci na stanowisko burmistrza wykorzystują tę tragedię, by mieć przewagę nad innymi. I to jest dobre podejście do całej sytuacji, ponieważ fabuła nie skupia się tylko na Oliverze i Kapturze, ale na życiu mieszkańców. Kolejną sprawą, która mnie kupiła, była akcja z Mirakuru. Po prostu fenomenalne użycie cudownego środka, by stworzyć praktycznie niemożliwych do pokonania przeciwników, a jednocześnie pokazać jak rząd potrafi działać w trudnych momentach. Tutaj z mojej strony wielkie brawa za to jak została poprowadzona fabuła. Nikt nie szedł na łatwiznę, zostało postawionych wiele przeszkód, a jeszcze więcej rzeczy się nie udało, ale dzięki temu wyszło naprawdę dobre widowisko.
Dodatkowy plusik? Flash! Wreszcie dowiedziałam się jak Barry i Oliver się poznali! No dla mnie to spotkanie było kwintesencją ich osobowości! Tak bardzo różne osoby, zupełne przeciwieństwa! Idealnie skomponowane w całość.

W tym sezonie Oliver ma o wiele więcej na głowie. Nie tylko te kilka lat na wyspie, ale również wydarzenie w Gates. Próbuje się odseparować od wszystkiego, ale nie może, bo miasto go potrzebuje. Jest rozerwany pomiędzy chęcią zlikwidowania złoczyńców, a niezabieraniem życia innym. Tutaj było duże pole do popisu na temat moralności jak i priorytetów Olivera jako człowieka, a nie tylko maszyny do zabijania "stworzonej" na wyspie. Miałam wrażenie, że Arrow chciał działaś bardziej samodzielnie, by nie narażać swojego zespołu. To było zrozumiałe, patrząc na to jak skończył jego przyjaciel. Tu zaszła w Oliverze zasadnicza zmiana. Nie był już Mścicielem. Ten rozdział już zamknął. Stał się Obrońcą. To słowo idealnie odzwierciedla jego stan, moment i miejsce, w którym się znalazł. I widać, że zmienił się pod wpływem wydarzeń. Dojrzał, zaczął doceniać życie jak i rodzinę. Jest progress, a nie tylko stała linia.

Team Arrow? Nadal na miejscu! John Diggle dalej jest sobą, pomaga Oliverowi i chroni życie innych. Tutaj był najmniejsza zmiana jeśli chodzi o zachowanie. Fakt, miał kilka trudnych decyzji do podjęcia, jednak nadal był odważnym, dążącym do celu facetem. Miał mały epizod z wojskiem rządowym, co było początkiem do nowych możliwości dla Olivera.
Co do Felicity Smoak, pokazano jej inną twarz. Do teraz była głównie superinteligentną i technologicznie sprytną kobietą, a tutaj po prostu wpadła po uszy po poznaniu Bary'ego. Tak! Był wątek miłosny, któremu kibicowałam! Rozwinął tę postać pod kątem osobowości i człowieczeństwa, stała się kimś z życiem, a jedynie pracownikiem.
Dobrze było widzieć, że pozostałe postacie nie zostały zmarnowane. Thea wydoroślała, tak samo jak jej facet, chociaż wątki z jej udziałem były bardzo nastoletnie. Wzloty, upadki, miłość, problemy w miłości. Można było trochę tutaj pokombinować, ale mimo wszystko Thea to nadal nastolatka z przejściami. Dziewczyna stanowiła niezły kontrast, tworząc problemy życia codziennego i miłosnego na tle ratowania miasta czy świata przed nienawistnym mężczyzną.
Mówiąc ogólnie, każdy z bohaterów "dorósł", przeszedł metamorfozą zależną od jego przeszłości. Nie ma postaci, która zostałaby taka sama jak w pierwszym sezonie. Ewolucja to coś normalnego, naturalnego, coś, czego oczekujemy po jakichkolwiek zdarzeniach. I właśnie do otrzymałam! Czy to Moira Queen, Felicity Smoak, czy też klasyczny John Diggle. Za to szanuję ten serial. Pokazuje, że wszystko jest przemyślane, ma swój cel, nic nie jest zbędne, a świat i jego dzieje po prostu kształtują człowieka.

Drugi sezon oglądało mi się o wiele przyjemniej niż pierwszy. Może to zasługa gościnnego występu Barry'ego Allena? Może fakt, że już coś o świecie wiedziałam i nie miałam natłoku informacji, tylko stopniowe rozłożenie? Nie wiem. Ale jedno muszę przyznać. Pojawienie się niektórych postaci, których bym się nie spodziewałam, sprawiło uśmiech na mojej twarzy. Mniej więcej wiem co się będzie działo w dalszych sezonach, bo lubię sobie spoilerować cokolwiek czytam czy oglądam, ale nadal jestem ciekawa jak potoczą się niektóre wątki, co zrobią bohaterowie i co się stanie z Theą. Naprawdę polubiłam tę dziewczynę! Do tej pory serial szedł w dobrym kierunku, mam nadzieję, że nie spierdzielą mi go w dalszych częściach. Oby trzymali poziom!

7 lutego 2020

Niczym wattpadowe opowiadanie, czyli "Zbuntowana" Diany Palmer / 12 zdań

Tytuł: Zbuntowana
Autor: Diana Palmer
Tłumaczenie: Monika Krasucka
Wydawnictwo: HarperCollins
Liczba stron: 240
Gatunek: Romans
Rok wydania: 2011

Abby to młoda dziewczyna, której matka zginęła w wypadku samochodowym dwa dni przed swoim ślubem. W tym samym wypadku zginął ojciec Calhouna, narzeczony matki Abby. Od tej pory Abby mieszka z Calhounem i jego bratem, Justinem. Przez cały czas Calhoun traktuje ją jak małe dziecko, lecz jej to przeszkadza. Dziewczyna pragnie udowodnić, że jest już dorosła, a dodatek jest w nim od dawna zakochana.

Nie doszukiwałam się tu żadnej głębi, wiedziałam, że to romans do szybkiego przeczytania, lekki i niezbyt zawikłany. Jednak miałam nadzieję, że to będzie odrobinę lepsze, że będę mogła przeżywać uczucia z bohaterką, ale niestety, zawiodłam się. Na wattpadzie, gdzie ludzie publikują swoje opowiadania, pełno jest takich historii, bez głębszej fabuły, gdzie wszystko kręci się wokół uczuć głównej bohaterki, a nader często pojawia się właśnie wątek miłości do swojego opiekuna

Nie dość, że stylem to właśnie przypomina początkujące autorki, to jeszcze fabułą od nich nie odstaje, a przecież ta kobieta debiutowała w 1979 roku! Chociaż fakt, facet, w którym kocha się główna bohaterka, to ciacho, praktycznie chodzący ideał, czyli norma w takich książkach.

Ogólnie mówiąc, cała książka opowiada o "zakazanej" miłości nastolatki i idealnego faceta, mają przed sobą przeszkody rodem "tak nie wypada", a dodatkowo cała otoczka, tło zostało zmiecione do minimum. Jedyny plus - szybko się czyta i nie trzeba myśleć; minusy - cała reszta. Książka, podobnie jak "Zmierzch" Stephenie Meyer, idealna do czytania podczas sesji, gdzie trzeba po prostu wyłączyć mózg i nie myśleć.

16 stycznia 2020

Jestem bogaty, więc kupię sobie łuk czyli "Arrow" sezon 1

Nazwa: Arrow
Tytuł oryginalny: Arrow
Rok produkcji: 2012
Gatunek: science fiction, akcja
Odcinki: 23x42 min
Reżyseria: David Nutter, Guy Norman Bee, John Behring
Kraj oryginalnej premiery: USA

Moja chęć na kolejne seriale ze stajni DC nie mija, wręcz przeciwnie. Wraz ze zbliżającym się crossoverem zaczynam oglądać zalegające sezony, by tylko móc ogarnąć co, gdzie, jak i kiedy. Dlatego tym razem wzięłam się za Arrow, a to wszystko przez "Flasha", gdzie jest mały crossover tych dwóch seriali. Wstyd się przyznać, ale nigdy nie skończyłam pierwszego sezonu, dwa razy rzucałam gdzieś po trzecim odcinku, ale tym razem dotrwałam do końca. I się nie zawiodłam.

Arrow to historia Olivera Queena, który po 5 latach bycia na "bezludnej" wyspie wraca do domu. Uratowany rozbitek otrzymuje od swojego ojca misję, by naprawić miasto. Wraz z misją pojawia się tajemniczy notatnik, zawierający listę nazwisk osób, które działają niezgodnie z prawem pod przykrywką bycia politykiem, czy po prostu bogaczem. Oliver nie zastanawia się ani na chwilę, zaraz po powrocie ubiera kaptur i rusza w miasto niczym Robin Hood. Problem jedynie w tym, że nie rabuje bogatych i oddaje biednym, a zastrasza i morduje złych ludzi. Bycie mścicielem idzie mu całkiem dobrze, ale z biegiem czasu zyskuje pomoc, ponieważ sprawy stają się poważniejsze i bardziej zawiłe, niż na początku myślał.

Na samym początku serialu miałam lekki mindfuck. Wraca po 5 latach z bezludnej wyspy, doskonale umie walczyć i strzelać z łuku i od razu bierze się za naprawianie miasta. Dlaczego? Co? Jak? Hę?! Ale z każdym odcinkiem, z każdą retrospekcją, która się pojawiała, otrzymywałam nie tyle podpowiedzi, co po prostu odpowiedzi, których potrzebowałam, by to wszystko ułożyć w całość. To był naprawdę dobry zabieg, o wiele lepszy niż jakieś rzucenie komentarza czy opowiedzenie komuś swojej historii. To było przemyślane i poniekąd stanowiło pół serialu, chociaż doskonale znałam końcowy rezultat retrospekcji. Jeśli chodzi o współczesną część historii to naprawdę byłam zadowolona w jakim kierunku poszła, że zostało w nią wplątane tak wiele powiązanych ze sobą osób. I też nie wszystko dostałam jak na tacy, musiałam odkrywać razem z Oliverem to, co się działo w mieście. Bawienie się w grę "ten jest winny, tez niewinny" było zabawne, ale większość moich typów była błędna. No cóż, chyba nie mam umysłu do rozwiązywania zagadek kryminalnych. A sam koniec? Naprawdę podobało mi się do czego to wszystko dążyło. Twórcy nie dali mi ochłapów, żebym skupiła się na Oliverze i jego akrobacjach, ale naprawdę dopilnowali, by wszystko w końcu dotarło do czegoś poważnego i dużego.
A wątek romantyczny? Coś innego niż zazwyczaj. Nie mamy wielkiej miłości od pierwszego spojrzenia, lecz


Oliver Queen, główna postać seriali i zarazem ciacho. Co ja mogę o nim powiedzieć? Jest specyficzny. Bardzo specyficzny. Ma własne wartości, którymi się kieruje, o których, co ważne, nigdy nie zapomina. To one motywują go do działania i podejmowania pewnych decyzji. I właśnie przez nie bywał wkurzający, na przykład w stosunku do swojej siostry. Fakt, postępował logicznie, ale mimo wszystko nie pasowało mi to. No bo kurcze, po pięciu latach powraca do domu i od razu ojcuje siostrze, która zmieniła się właśnie przez jego zniknięcie. Jego obecność nie naprawi wszystkiego w ciągu sekundy i on chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Dodatkowo coś mi nie grało, kiedy po tylu latach wraca i od razu jest specem komputerowym. Ok, pomagał ojcu, ale nadal nie pasowało mi to do obrazu uratowanego rozbitka zabójcy. Ale ogółem Oliver jest całkiem dobrze wykreowany. Powstrzymuje emocje, bo tego się nauczył na wyspie, odgradza od siebie bliskich, by ich nie zranić, ale jednocześnie chce być blisko, tęskni za nimi. Wydaje mi się, że jest po prostu zagubiony i nie wie jak okazać swoje emocje.

Kolejną osobą w drużynie Strzały był John Diggle, czyli pierwotnie ochroniarz Olivera. Był dość... Specyficzną osobą, ale od razu zdobyła moją sympatię. Z jednej strony były żołnierz chowający emocje, by dobrze chronić, ale z drugiej strony całkiem sympatyczny facet, który chce chronić przyjaciela. Jestem wprost zachwycona, że dostał swoją przeszłość, którą bezczelnie wykorzystywali do napędzania fabuły. To coś, co idealnie pasuje do konfliktów i problemów! Miałam ochotę go przytulić, walnąć w łeb, kopnąć i znowu przytulić! A reakcja, że Oliver jest Strzałą? Hej, jest dobra! Nie wychwala go pod niebo, że jest taki cudowny, tylko po prostu reaguje ludzko! Chyba w w każdej postaci w jakiejkolwiek recenzji będzie zdanie mówiące, czy osoba zachowuje się ludzko, czy też nie. Ale co ja poradzę na to, że właśnie to jest dla mnie ważne.

Jednak moją ukochaną postacią jest Felicity. Kocham takie kobiety! Inteligentna, zabawny, zadziorna, a do tego zręczna. Mnie kupiła od pierwszych chwil. Dołączyła do zespołu Strzały sama, bez zaproszenia po prostu się wepchała i została. Tutaj brakowało mi opowiedzenia jej historii, skąd się wzięła, co przedtem robiła, nawiązania do jej przeszłości, ale może to się zmieni w przyszłych sezonach! Na tą chwilę jestem nią po prostu zafascynowana!


Jeśli chodzi o resztę postaci, to mam mieszane uczucia. Niektóre zostały naprawdę dobrze stworzone, a niektóre po prostu potraktowane po macoszemu. Na przykład była Olivera, Laurel, została pokazana całościowo, co się z nią stało, jej charakter, uczucia, ale za to przyjaciel Olivera był dla mnie po prostu płaski. Kompletnie go nie ogarniałam, nie wiedziałam jaki jest, oprócz tego, że lubił zabawę i zaczął zmieniać się na lepsze. Naprawdę. Serial potraktował go jak przedmiot, a nie jak osobę. Wziąć, wykorzystać i zostawić. Przynajmniej tak go odebrałam. Ojciec Laurel był za to naprawdę fajnie przedstawiony. Opiekuńczy tatusiek, który nienawidzi Olivera, bo obwinia go za śmierć swojej córki Sary. Co z tego, że ona była dorosła i dobrowolnie popłynęła rejsem, to wina Olivera! Bo to on ją zaprosił! typowy ojciec. Ale rozumiałam go i miał naprawdę fajne motywacje do działania i konkretnych sytuacji.

Ogólnie serial naprawdę dobrze zrobiony. Konkretni bohaterowie napędzają całość, antagoniści mają konkretne powody do działania, chociaż mogłoby to być bardziej rozbudowane, ale patrząc na filmy DC jestem zadowolona. Właśnie! Bo najpierw oglądałam filmy DC, które kompletnie mi się nie podobały. Za to widać, że więcej czasu i myśli poświęcają na seriale, by je rozbudować. Oj tak, w seriale to potrafią. Dlatego byłam naprawdę zdziwiona, że to wszystko było tak rozbudowane. Pierwsze odcinki jakoś ciężko mi się oglądało, ale już od trzeciego wciągnęłam się na maksa i po prostu pochłonęłam. Nie wiem czy filmy i seriale stanowią jedno uniwersum, ale wiem, że seriale tak. Flash, Arrow, Supergirl, DC LOT i inne, dlatego mam co oglądać. Na tą chwilę wiem, że sezon 2 Arrow poczeka trochę na mnie, bo mimo, że mi się podobał, to jednak muszę trochę ochłonąć. Polecam!

14 stycznia 2020

Nawet super człowiek może mieć problem czyli "Flash" sezon 2

Nazwa: Flash
Tytuł oryginalny: Flash
Rok produkcji: 2015
Gatunek: science fiction, akcja
Odcinki: 23x42 min
Twórcy: Greg Berlanti, Andrew Kreisberg, Geoff Johns
Kraj oryginalnej premiery: USA

Sezon pierwszy zakończył się osobliwością, którą bohaterzy mieli pokonać. Było wiele szkód, nie tylko w mieście, ale i w ludziach. I właśnie traumą po stracie przyjaciół zaczyna się drugi sezon. Życie stracili Eddie, narzeczony Iris, oraz Ronnie, ukochany Caitlin, więc całą gromada musiała sobie z tym poradzić. Dodatkowo osobliwość sprawiła, że pojawiły się przejścia do... kolejnych światów! A wraz z tym kolejni przeciwnicy i następny potężny wróg. Czyli niby to samo, ale nie do końca.

Zacznę od fabuły. Znowu jako przeciwnika mamy super szybkiego sprintera. Jak w pierwszym, sezonie mieliśmy konkretny powód, by Eobard pokonał Barry'ego, ta tutaj wydaje mi się, że chodzi głównie o chęć bycia jedynym sprinterem. Brakowało mi czegoś ambitnego, czegoś, co tak bardzo popychałoby antagonistę do działania, bo sama chęć bycia najszybszym jest jak dla mnie niewystarczająca. Mogli dodać jakąś tragedię, gdzie tylko najszybszy człowiek może ją powstrzymać, wtedy byłoby o wiele bardziej ciekawie, a tak... No nie byłam zachwycona całą sprawą Zooma. I ja wiem jaką on ma przeszłość, ale nadal nie wykorzystali tego odpowiednio. Za to same pionki Zooma były naprawdę ciekawe. Nowe możliwości, a dodatkowo sobowtóry z naszej ziemi tworzył na tyle fajną mieszankę, że po prostu kołowały Flasha. No bo przecież ma skopać tyłek znanej mu osobie, która do teraz była dobra i nie przejawiała oznak bycia złym? Jakim cudem? A no takim, że Ziemia-2 ma w tym udział!

W tym sezonie jest lekka powtórka z rozrywki, ale z całkiem nowymi elementami. Barry musi poradzić sobie ze śmiercią przyjaciół, a nie pomaga mu w tym obwinianie się o to. Cały czas ma wrażenie, że mógł tego uniknąć. Odtrąca wszystkich, chce być sam, by tylko nikogo więcej nie skrzywdzić. W tym momencie nie zachowuje się jak nieustraszony superbohater, ale jak człowiek. Jak praktycznie każdy człowiek w takiej sytuacji. Mimo, że to jest coś oczywiste, to nie raz o byciu człowiekiem zapominają twórcy serialu. Tutaj jest cała gama emocji i zachowań, które zdecydowanie pasują do sytuacji.
Kolejnym plusem było wprowadzenie tych samych ludzi z różnych światów. Dostałam jedną osobę z różnymi charakterami, która miała całkiem inne spojrzenia na świat. Och, a przy okazji pojawiła się Sokolica! Znaczy się Hawkgirl. Inaczej zapamiętałam ją z serialu animowanego. Ale wracając do fabuły, Barry stał się jeszcze bardziej ludzki, z wielkim bagażem emocjonalnym i doświadczeniem, które go zmieniło. To mogło ładnie zadziałaś, gdyby jego przeciwnik był głębiej rozrysowany, a tak... No spłycili go. Spłycili mi antagonistę, za co byłam wściekła! Dobry przeciwnik to podstawa, bo można zbudować fabułę właśnie wokoło jakiegoś konfliktu, by Barry miał dylemat, czy go pokonać, czy jednak mu pomóc. Ale nie! Poszli na łatwiznę. Oj wyklinałam ich, wyklinałam.
Dodatkowo w tym sezonie została rozwinięta jedna bardzo ważna sprawa. Rodzina Westów i jej przeszłość. Wreszcie pokazali co się wtedy stało i gdzie jest matka Iris! Nie spodziewałam się tego wszystkiego. Byłam pewna, że jej mama nie żyje, a tu niespodzianka! Przeszłość jest o wiele poważniejsza niż można było przypuszczać.
W tym sezonie pojawia się również crossover z Arrow! To dla mnie jeden z fajniejszych momentów, bo zestawienie w miarę optymistycznego Barry'ego i poważnego Olivera jest genialne. No i Felicity! Moja ukochana Felicity! Uwielbiam ją.

Barry przeszedł wielką przemianę. Wydarzenia z pierwszego sezonu odcisnęły na nim wielkie piętno, stracił zapał, odsunął od siebie wszystkich, by nie zostali skrzywdzeni, a do tego ma przed sobą kolejne przeciwności. Zwątpił w siebie, czuje się jak nieudacznik, bo nie ochronił najbliższych. I dla mnie to jest doskonały start dla Flasha. Ma cały sezon, wiele wydarzeń, by zmienić swoje myślenie i robi to! Powoli staje na nogi, zmienia się, ale jednocześnie pozostaje ludzki, a to w nim najbardziej uwielbiam.

Najwięcej problemów twórcy seriali mają z postaciami pobocznymi, które pojawiają się na przysłowiową chwilę. Są nijakie, oklepane, mdłe. A tutaj? Różnorodność charakterów i osobowości! A nawet, co się rzadko zdarza, głębokie dylematy przy postaciach jednoodcinkowych. Kreatorzy trzymają naprawdę wysoki poziom, jeśli chodzi o tworzenie ludzi. Podoba mi się również konsekwencja, jeśli chodzi o konkretne postacie. Podstawa charakteru zostaje taka sama, ale zmiany są. To znaczy, jak w życiu realnym. Każda osoba ma swój charakter, taki sam w tym sezonie jak w pierwszym, nie zmienili się diametralnie, nadal są sobą, ale jednak każda z nich dorosła, przeszła przemianę wynikającą z tego, co się działo. Widać wpływ zdarzeń na to, co się w nich dzieje.

Sezon drugi trzyma wysoki poziom, jeśli chodzi o kreację czy to bohaterów, czy fabuły. Przyjemnie się ogląda, prawie nie mogłam odejść od ekranu, żeby wiedzieć jak to się skończy. Żałowałam jedynie jak stworzyli antagonistę, tego zmarnowanego potencjału na coś genialnego, wyjątkowego. Mimo wszystko to naprawdę dobry sezon, a końcówka daje duże pole do popisu, jeśli chodzi o kolejne odcinki. Aj, już nie mogę się doczekać, aż dowiem się co tam się odwaliło i co to zmieni! Polecam! Zdecydowanie polecam!

12 stycznia 2020

Spełnione marzenie gimnazjalisty? czyli "Afrodyta" Edward Guziakiewicz

Tytuł: Afrodyta
Seria (tom): Afrodyta (1)
Autor: Edward Guziakiewicz
Wydawnictwo: Nakład własny Edward Guziakiewicz
Gatunek: science fiction, sf
Rok wydania: 2019

Scroll... Scroll... Scroll... O jaka dziwna okładka! Klik.
Właśnie tak wyglądał wybór tej książki. Ładna pani o dziwnym spojrzeniu i imię greckiej bogini. Myślałam, że to jakaś młodzieżówka o mitologii z jakimś romansem w tle. Czasami mam wrażenie, że nie warto ufać swojej intuicji. Oj nie warto.

"Afrodyta" to historia Raoula Duponta, który po wielu latach służby w Siłach Kosmicznych Układu osiada na zasłużonej emeryturze. Jako, że dorobił się całkiem pokaźnej sumt, jego marzeniem byłą Afrodyta, piękny android, który będzie na każde jego zawołanie. Jednak akcja nie kończy się na tym, ponieważ Raoul chce odwiedzić Ziemię, miejsce, gdzie początek ma rodzaj ludzki i gdzie zaczyna się jego życie. Jako że Ziemia jest planetą konserwatywną, androidy jako hurysy nie są mile widziane, dlatego Raoul musi się ożenić ze swoją pięknością. Nie wszystko jest jednak takie spokojne, jakby się mogło wydawać.

Według Lubimy Czytać jest to pierwszy tom serii "Afrodyta", więc stwierdziłam, że bez problemu będę mogła to przeczytać. O jak się myliłam. Afrodyta to mikropowieść, swojego rodzaju dodatek (przynajmniej według mnie i tego jak to wszystko odebrałam) do książki "Hurysy" tego samego autora i radziłabym nie czytać jej jako pierwszej (chociaż to ona została wydana jako pierwsza). Dla mnie to było dziwne, lekko bez sensu, napakowane czymś, czego nie da się określić. Ogólnie Afrodyta to przepiękna androidka, która jest wiecznie gotowa na seks ze swoim panem, nigdy nie odmawia i spełnia wszystkie jego zachcianki. Przez pierwsze pół książki jest jakby tłem przy Raoulu. Sama historia jest pokazana z kilku perspektyw, nie tylko przez głównego bohatera, ale i innych ludzi, którzy zajmują się produkcją i modyfikacją robotów. Trudno jest opisać fabułę, kiedy ta była prosta jak budowa cepa i stanowiła dla mnie jedno wielkie "wtf". Przez większość książki akcja jest rozwlekana, jakby autor nie miał pomysłu jak to poprowadzić. Niby jest opowieść o wykreowanym świecie, to jednak przy tym zasypiałam. A na sam koniec mamy szybką akcję, która powinna mi chyba wynagrodzić to wszystko, co się działo wcześniej. Ha! Nie wynagrodziło. I przez to właśnie miałam wrażenie, jakby autor chciał w tej mikropowieści umieścić wiele rzeczy, ale nie potrafił tego dawkować i ładnie wpleść, nie usypiając mnie przy tym.
Po przeczytaniu miałam wiele przemyśleń. Jaki naprawdę był główny bohater? Jaki miał charakter? Co o nim wiem? O co chodziło w fabule? Dlaczego miałam wrażenie, że ktoś wyrwał kilkanaście kartek z początku, i po kilkadziesiąt ze środka i końca? Dlaczego, przynajmniej dla mnie, było to tak bardzo niedopracowane?
I ja rozumiem, że to science-fiction, a autor dobrze pokazał jak nasza przyszłość może wyglądać. loty międzyplanetarne na porządku dziennym, kolonizacje innych planet i spełnianie marzeń gimnazjalistów patrząc na androidy, ale nadal coś było nie tak. Może jakbym przeczytała "Hurysy" byłoby mi łatwiej?

Ogólnie jeśli nie czytałaś "Hurys", możesz mieć problemy z "Afrodytą", bo fakt, książka jest krótka, próbowano w nią włożyć wiele, ale nie udało się tego dobrze zrobić.. Nawet jeśli to mikropowieść, to czytanie dłużyło mi się niemiłosiernie i rozciągałam to na kilka dni! Dni! A to już świadczy o tym, że coś jest nie tak! Ja wiem, że nigdy więcej do tego nie wrócę. I za "Hurysy" raczej nie będę się brała.



11 stycznia 2020

Czerwony Żniwiarz jako Kotek, czyli "Jedną nogą w grobie" Jeaniene Frost

Tytuł: Jedną nogą w grobie
Seria: Nocna Łowczyni
Autor: Jeaniene Frost
Tłumaczenie: Anna Reszka
Wydawnictwo: Mag
Liczba stron: 440
Gatunek: Fantastyka, fantasy, romans paranormalny
Rok wydania: 2010

Są takie serie, do których wracam wiele razy, które mogłabym czytać praktycznie cały czas, a czasami czytam same urywki, by poprawić sobie humor. I właśnie w takich smutnych dniach chwyciłam za kolejną część "Nocnej Łowczyni" Jeaniene Frost. Cat i Bones to para, która zawsze mnie rozwesela.

Pierwszy tom zakończył się w momencie, kiedy Cat, próbując ratować Bonesa, zgadza się na ofertę Dona i jedzie z nim, by stać się zabójczynią wampirów na zlecenie rządu. Druga część zaczyna się cztery lata później, kiedy to Cat jest szefową swojej grupy, mieszka daleko od rodzinnego domu (oczywiście matka jest odpowiednio blisko-daleko), a zlecenia po prostu się mnożą. Mimo tego całego czasu, uczucia co do ukochanego wampira nie gasną, a dziewczyna nie potrafi wejść głęboko w żaden związek. Wszystko zaczyna się komplikować, kiedy przyjaciółka Cat, Denise, bierze ślub. Nie tylko Catherine próbuje żyć w związku z człowiekiem, to jeszcze na owym ślubie pojawia się... Bones! I zabawa się zaczyna, zwłaszcza kiedy kolekcjoner rzadkości wchodzi do gry.

Cat stała się rzeźnikiem wampirów, sławetnym Czerwonym Żniwiarzem. Jej zadaniem jak i sposobem na niemyślenie o Bonesie jest zabijanie wampirów, przez co za jej głowę zostaje wyznaczona nagroda. Więc całe te łowy połączone z poszukiwaniem swojego ojca stanowiły naprawdę dobrą bazę pod historię. Chociaż na samym początku nie było Bonesa, nie było tej chemii pomiędzy nim, a Cat, to całość naprawdę dała radę. Wszystko było bardziej skupione na relacjach bohaterki z jej zespołem, a nawet pojawiło się nikłe randkowanie z człowiekiem i przygotowania do ślubu przyjaciółki Cat. Co do tego ostatniego, byłam trochę zdziwiona, że po tak krótkim czasie znajomości Denise brała ślub, ale jednak zdarzają się tacy ludzie. Kulminacja mojego napięcia spowodowanego brakiem relacji Cat-Bones nastąpiła właśnie na ślubie. O jak ja się tam zaczęłam śmiać! Nie dość, że Cat próbowałam ukryć miłość do Bonesa, Bones próbował podejść Cat, to jeszcze Justina zaczynała swoje tyrady na widok wampira, a wszyscy udawali, że nic się takiego nie dzieje. Jak dla mnie przepiękne zestawienie komedii i romansu. Ogólnie całość historii skupia się na polowaniu na ojca Cat jak i polowaniu właśnie na Cat. Ian, którego pół-wampirka miała zabić, okazał się kolekcjonerem rzadkich okazów, przez co chciał, by Cat należała do niego. I jeszcze zwinnie zostały wplecione kolejne misje dla rządu. Akcja jest napędzana przez prawie cały czas, dla mnie rzadko kiedy był odpoczynek od niej. Co chwilę coś się działo. Dość często taki zabieg bywa męczący, jednak tutaj całe to napięcie jest momentami rozładowywane żartami czy zabawnymi sytuacjami, dzięki czemu nie było tego uczucia "zbyt dużo".

Jeśli chodzi o Cat, widać że wydoroślała. Nie zachowuje się już jak nastoletnia maszynka do zabijania, a bierze życie na poważnie. Wie, że to nie jest zabawa, tylko jej praca i życie. Nadal jest bezczelna i nieufna, ale taki ma charakter i właśnie za to ją pokochałam w pierwszej części. Widać, że autorka konsekwentnie trzyma się wykreowanych bohaterów, nie zmienia ich sposobu bycia co część, tylko pozwala im dorastać, co tu idealnie pokazuje. Jeśli chodzi o sposób myślenia dziewczyny, nadal jest zakręcony i dziwny, ma własne priorytety i nie daje sobie w kasze dmuchać.

Bones. Ach, Bones. Moja ty miłości! Nadal jesteś tak samo wredny, uparty i przebiegły, czyli prawie w ogóle się nie zmienił. Została powiększona chyba jedynie jego miłość od Cat, ale przecież bez niej nie byłby taki... Taki Bonesowaty! Chociaż do historii wpada dopiero na ślubie Denise, to od początku robi to, co udaje mu się najlepiej, prowokuje Cat. Jak ja mu od początku kibicowałam, to nawet nie masz pojęcia! Gdyby mógł, to by pewnie tego doktorka zabił gołymi rękami tylko dlatego, że odważył się dotknąć jego ukochaną, ale skoro ona tak uparcie nie chciała z nim być, to świadomie flirtował z, tak mi się wydaje, pustakiem. I był tak bezczelnie zadowolony z reakcji Cat! O mamo! Ja tego faceta po prostu uwielbiam, zwłaszcza za opiekuńczość w stosunku do pół wampirki, która jest jeszcze większa niż w pierwszej części. W sumie nie widzieli się cztery lata, chciał mieć pewność, że tym razem ona nie spierdzieli. I tu widać rozwój obydwóch postaci. Bones stał się bardziej wyrozumiały, chociaż nadal stanowczy i uparto-upierdliwy, a Cat dała im szansę, zaczęła myśleć poza schematami i nie stawia już matki na piedestale. Idealne połączenie istnieje, to ta dwójka!

W tej książce mamy wprowadzone dodatkowe postacie jak Don, Tate czy Cooper, a nawet cała drużyna Cat. Każdy z nich jest wyjątkowy, inny, każdy miał rozpisany charakter tak, żeby wszyscy nie tworzyli zielonej mazi cieknącej z uszu, a zestawienie prawdziwych ludzi, których można spotkać w życiu realnym. Jednak nie polubiłam Tate'a. Zbyt zazdrosny, zbyt niemiły dla Bonesa i w ogóle. Taki typ, co nie rozumie słowa "nie" i nawet po dwudziestu latach po ślubie będzie męczył dziewczynę, że jednak z nim będzie mu lepiej.
Za to Cooper, proszę ja ciebie, to amant idealny! I poleci dobry tekst, i zadba o dziewczynę, a dodatkowo jest przezabawny. Od razu znalazł nić porozumienia z naszym zazdrosnym wampirem, przez co nie wszystkie sytuacje, gdzie Bones był w pracy Cat, były sztywne czy nieprzyjemne.
Don za to był formalistą, bardzo sztywny, niezbyt uczuciowy, ale dało się go lubić. Wkurzał mnie dość często niemiłosiernie, ale był do przeżycia, zwłaszcza patrząc, że był szefem.
Tutaj mamy również trochę więcej opowiedzianą przeszłość Crispina, ponieważ pojawia się Mencheres, stworzyciel Iana, który jest stworzycielem Bonesa. Tutaj miałam pewien problem, ponieważ zazwyczaj był pokazany jako ten sztywny, potężny wampir z czasami ludzkimi odruchami. I ja wiem, że w świecie wykreowanym przez autorkę autorytet i pozycja to najcenniejsza rzeczy dla wampira zaraz po jego potędze, ale mimo wszystko można było go czasami zmiękczyć. Przez dużą część czasu nie dzielił się z nikim planami ani przyszłością, a szkoda, bo by fajnie można było wciągnąć jeszcze bardziej naszą dwójkę bohaterów w ten zwariowany świat.
No i na sam koniec został Ian. Egoistyczny, zadufany w sobie, wredny, bezczelny, z wielkim ego wampir, który kolekcjonuje rzadkie okazy. Flirciarz jakich mało, amant i wielbiciel kobiet. Tak, to idealnie go opisuje. Jest jak wrzód na tyłku, który boli, ale mimo wszystko stanowi część nas i się do niego przyzwyczailiśmy. Nie poznałam go jeszcze aż tak, żeby zapałać do niego innym uczuciem niż chęcią pokazania mu soczystego środkowego palca i tańczenia na jego resztkach, to jednak wydaje się, że przy bliższym poznaniu może okazać się całkiem znośny.

Jak zazwyczaj drugi tom serii jedzie na fali pierwszego, tak tutaj ta część śmiało toruje sobie sama drogę. Dobrze zrobiona fabuła, ładnie zszyte wątki i różnorodni bohaterowie to dobry przepis na książkę. Dodatkowo ten humor, który uwielbiam u autorki, i burza emocji oraz uczuć dopieszczają wszystko, bym mogła się po prostu rozpływać, czytając kolejne linijki. Wystarczył mi dzień, niecały jeden dzień, bym mogła skończyć tę część. Nie mogłam się po prostu oderwać! I tak, potem przekartkowałam sobie jeszcze kilka razy, wracając do ulubionych momentów. Jak dla mnie to trochę bardziej romans paranormalny niż czysta fantastyka, bo wiele skupia się właśnie na emocjach naszej dwójki, ale właśnie to uczucie jest motorkiem działań i u Cat, i u Bonesa. Bardzo przyjemnie się czyta, szybko, więc na taką pogodę, jaka jest teraz, a pada deszcz i jest zimno, będzie akurat.

2 stycznia 2020

Piąte urodziny bloga

Pięć lat. To już pięć lat prowadzenia bloga, a z każdym rokiem czuję, że moja aktywność spada. No i co z tego, że na początku roku wezmę się za siebie, napiszę kilka postów, jak z kolejnym miesiącem jest ich coraz mniej. A co najlepsze, nie chcę zostawiać bloga, chcę pisać, ale... Albo nie ma kiedy, albo nie ma ochoty... Dlatego pominę liczbowe podsumowania, żeby rozpocząć Nowy Rok pozytywnie.

Do września korzystałam z Legimi, co zdecydowanie polecam każdemu. Miałam nielimitowany dostęp do samych ebooków, bez audiobooków, więc nie musiałam martwić sie o dostęp czy limit stron.

Jeśli chodzi o życie prywatne, zmieniło się naprawdę dużo. Dostałam pierścionek zaręczynowy (nadal się jaram tym, chociaż minęło kilka miesięcy), kupiłam samochód (i borze zielony szumiący za oknem, to taka wygoda!).
Największa zmiana to była zmiana pracy, a potem jej utrata. Przez to mój humor poszedł gwałtownie w dół. Nie miałam ochoty ani pisać, ani czytać, ani nic, dlatego od września prawie nic nie robiłam. Jest lepiej, ale będzie jeszcze lepiej.
Ale jest jedna sprawa... Stworzyłam pewien projekt, który był w mojej głowie około pięć lat. Nie wiem czy się uda, jak się uda, ale nie poddam się! Trzymajcie kciuki!

Wszystkim, którzy wchodzą na tego bloga, życzę Szczęśliwego Nowego Roku!
I noście skarpetki, bo bez nich nosy są zatkane. Mówię to ja, Agu Zatkany Nos!
A w tym roku mam nadzieję, że nie będzie gorzej niż w zeszłym. Oby było tylko lepiej.

Ściskam
Aga