16 stycznia 2020

Jestem bogaty, więc kupię sobie łuk czyli "Arrow" sezon 1

Nazwa: Arrow
Tytuł oryginalny: Arrow
Rok produkcji: 2012
Gatunek: science fiction, akcja
Odcinki: 23x42 min
Reżyseria: David Nutter, Guy Norman Bee, John Behring
Kraj oryginalnej premiery: USA

Moja chęć na kolejne seriale ze stajni DC nie mija, wręcz przeciwnie. Wraz ze zbliżającym się crossoverem zaczynam oglądać zalegające sezony, by tylko móc ogarnąć co, gdzie, jak i kiedy. Dlatego tym razem wzięłam się za Arrow, a to wszystko przez "Flasha", gdzie jest mały crossover tych dwóch seriali. Wstyd się przyznać, ale nigdy nie skończyłam pierwszego sezonu, dwa razy rzucałam gdzieś po trzecim odcinku, ale tym razem dotrwałam do końca. I się nie zawiodłam.

Arrow to historia Olivera Queena, który po 5 latach bycia na "bezludnej" wyspie wraca do domu. Uratowany rozbitek otrzymuje od swojego ojca misję, by naprawić miasto. Wraz z misją pojawia się tajemniczy notatnik, zawierający listę nazwisk osób, które działają niezgodnie z prawem pod przykrywką bycia politykiem, czy po prostu bogaczem. Oliver nie zastanawia się ani na chwilę, zaraz po powrocie ubiera kaptur i rusza w miasto niczym Robin Hood. Problem jedynie w tym, że nie rabuje bogatych i oddaje biednym, a zastrasza i morduje złych ludzi. Bycie mścicielem idzie mu całkiem dobrze, ale z biegiem czasu zyskuje pomoc, ponieważ sprawy stają się poważniejsze i bardziej zawiłe, niż na początku myślał.

Na samym początku serialu miałam lekki mindfuck. Wraca po 5 latach z bezludnej wyspy, doskonale umie walczyć i strzelać z łuku i od razu bierze się za naprawianie miasta. Dlaczego? Co? Jak? Hę?! Ale z każdym odcinkiem, z każdą retrospekcją, która się pojawiała, otrzymywałam nie tyle podpowiedzi, co po prostu odpowiedzi, których potrzebowałam, by to wszystko ułożyć w całość. To był naprawdę dobry zabieg, o wiele lepszy niż jakieś rzucenie komentarza czy opowiedzenie komuś swojej historii. To było przemyślane i poniekąd stanowiło pół serialu, chociaż doskonale znałam końcowy rezultat retrospekcji. Jeśli chodzi o współczesną część historii to naprawdę byłam zadowolona w jakim kierunku poszła, że zostało w nią wplątane tak wiele powiązanych ze sobą osób. I też nie wszystko dostałam jak na tacy, musiałam odkrywać razem z Oliverem to, co się działo w mieście. Bawienie się w grę "ten jest winny, tez niewinny" było zabawne, ale większość moich typów była błędna. No cóż, chyba nie mam umysłu do rozwiązywania zagadek kryminalnych. A sam koniec? Naprawdę podobało mi się do czego to wszystko dążyło. Twórcy nie dali mi ochłapów, żebym skupiła się na Oliverze i jego akrobacjach, ale naprawdę dopilnowali, by wszystko w końcu dotarło do czegoś poważnego i dużego.
A wątek romantyczny? Coś innego niż zazwyczaj. Nie mamy wielkiej miłości od pierwszego spojrzenia, lecz


Oliver Queen, główna postać seriali i zarazem ciacho. Co ja mogę o nim powiedzieć? Jest specyficzny. Bardzo specyficzny. Ma własne wartości, którymi się kieruje, o których, co ważne, nigdy nie zapomina. To one motywują go do działania i podejmowania pewnych decyzji. I właśnie przez nie bywał wkurzający, na przykład w stosunku do swojej siostry. Fakt, postępował logicznie, ale mimo wszystko nie pasowało mi to. No bo kurcze, po pięciu latach powraca do domu i od razu ojcuje siostrze, która zmieniła się właśnie przez jego zniknięcie. Jego obecność nie naprawi wszystkiego w ciągu sekundy i on chyba nie zdaje sobie z tego sprawy. Dodatkowo coś mi nie grało, kiedy po tylu latach wraca i od razu jest specem komputerowym. Ok, pomagał ojcu, ale nadal nie pasowało mi to do obrazu uratowanego rozbitka zabójcy. Ale ogółem Oliver jest całkiem dobrze wykreowany. Powstrzymuje emocje, bo tego się nauczył na wyspie, odgradza od siebie bliskich, by ich nie zranić, ale jednocześnie chce być blisko, tęskni za nimi. Wydaje mi się, że jest po prostu zagubiony i nie wie jak okazać swoje emocje.

Kolejną osobą w drużynie Strzały był John Diggle, czyli pierwotnie ochroniarz Olivera. Był dość... Specyficzną osobą, ale od razu zdobyła moją sympatię. Z jednej strony były żołnierz chowający emocje, by dobrze chronić, ale z drugiej strony całkiem sympatyczny facet, który chce chronić przyjaciela. Jestem wprost zachwycona, że dostał swoją przeszłość, którą bezczelnie wykorzystywali do napędzania fabuły. To coś, co idealnie pasuje do konfliktów i problemów! Miałam ochotę go przytulić, walnąć w łeb, kopnąć i znowu przytulić! A reakcja, że Oliver jest Strzałą? Hej, jest dobra! Nie wychwala go pod niebo, że jest taki cudowny, tylko po prostu reaguje ludzko! Chyba w w każdej postaci w jakiejkolwiek recenzji będzie zdanie mówiące, czy osoba zachowuje się ludzko, czy też nie. Ale co ja poradzę na to, że właśnie to jest dla mnie ważne.

Jednak moją ukochaną postacią jest Felicity. Kocham takie kobiety! Inteligentna, zabawny, zadziorna, a do tego zręczna. Mnie kupiła od pierwszych chwil. Dołączyła do zespołu Strzały sama, bez zaproszenia po prostu się wepchała i została. Tutaj brakowało mi opowiedzenia jej historii, skąd się wzięła, co przedtem robiła, nawiązania do jej przeszłości, ale może to się zmieni w przyszłych sezonach! Na tą chwilę jestem nią po prostu zafascynowana!


Jeśli chodzi o resztę postaci, to mam mieszane uczucia. Niektóre zostały naprawdę dobrze stworzone, a niektóre po prostu potraktowane po macoszemu. Na przykład była Olivera, Laurel, została pokazana całościowo, co się z nią stało, jej charakter, uczucia, ale za to przyjaciel Olivera był dla mnie po prostu płaski. Kompletnie go nie ogarniałam, nie wiedziałam jaki jest, oprócz tego, że lubił zabawę i zaczął zmieniać się na lepsze. Naprawdę. Serial potraktował go jak przedmiot, a nie jak osobę. Wziąć, wykorzystać i zostawić. Przynajmniej tak go odebrałam. Ojciec Laurel był za to naprawdę fajnie przedstawiony. Opiekuńczy tatusiek, który nienawidzi Olivera, bo obwinia go za śmierć swojej córki Sary. Co z tego, że ona była dorosła i dobrowolnie popłynęła rejsem, to wina Olivera! Bo to on ją zaprosił! typowy ojciec. Ale rozumiałam go i miał naprawdę fajne motywacje do działania i konkretnych sytuacji.

Ogólnie serial naprawdę dobrze zrobiony. Konkretni bohaterowie napędzają całość, antagoniści mają konkretne powody do działania, chociaż mogłoby to być bardziej rozbudowane, ale patrząc na filmy DC jestem zadowolona. Właśnie! Bo najpierw oglądałam filmy DC, które kompletnie mi się nie podobały. Za to widać, że więcej czasu i myśli poświęcają na seriale, by je rozbudować. Oj tak, w seriale to potrafią. Dlatego byłam naprawdę zdziwiona, że to wszystko było tak rozbudowane. Pierwsze odcinki jakoś ciężko mi się oglądało, ale już od trzeciego wciągnęłam się na maksa i po prostu pochłonęłam. Nie wiem czy filmy i seriale stanowią jedno uniwersum, ale wiem, że seriale tak. Flash, Arrow, Supergirl, DC LOT i inne, dlatego mam co oglądać. Na tą chwilę wiem, że sezon 2 Arrow poczeka trochę na mnie, bo mimo, że mi się podobał, to jednak muszę trochę ochłonąć. Polecam!

14 stycznia 2020

Nawet super człowiek może mieć problem czyli "Flash" sezon 2

Nazwa: Flash
Tytuł oryginalny: Flash
Rok produkcji: 2015
Gatunek: science fiction, akcja
Odcinki: 23x42 min
Twórcy: Greg Berlanti, Andrew Kreisberg, Geoff Johns
Kraj oryginalnej premiery: USA

Sezon pierwszy zakończył się osobliwością, którą bohaterzy mieli pokonać. Było wiele szkód, nie tylko w mieście, ale i w ludziach. I właśnie traumą po stracie przyjaciół zaczyna się drugi sezon. Życie stracili Eddie, narzeczony Iris, oraz Ronnie, ukochany Caitlin, więc całą gromada musiała sobie z tym poradzić. Dodatkowo osobliwość sprawiła, że pojawiły się przejścia do... kolejnych światów! A wraz z tym kolejni przeciwnicy i następny potężny wróg. Czyli niby to samo, ale nie do końca.

Zacznę od fabuły. Znowu jako przeciwnika mamy super szybkiego sprintera. Jak w pierwszym, sezonie mieliśmy konkretny powód, by Eobard pokonał Barry'ego, ta tutaj wydaje mi się, że chodzi głównie o chęć bycia jedynym sprinterem. Brakowało mi czegoś ambitnego, czegoś, co tak bardzo popychałoby antagonistę do działania, bo sama chęć bycia najszybszym jest jak dla mnie niewystarczająca. Mogli dodać jakąś tragedię, gdzie tylko najszybszy człowiek może ją powstrzymać, wtedy byłoby o wiele bardziej ciekawie, a tak... No nie byłam zachwycona całą sprawą Zooma. I ja wiem jaką on ma przeszłość, ale nadal nie wykorzystali tego odpowiednio. Za to same pionki Zooma były naprawdę ciekawe. Nowe możliwości, a dodatkowo sobowtóry z naszej ziemi tworzył na tyle fajną mieszankę, że po prostu kołowały Flasha. No bo przecież ma skopać tyłek znanej mu osobie, która do teraz była dobra i nie przejawiała oznak bycia złym? Jakim cudem? A no takim, że Ziemia-2 ma w tym udział!

W tym sezonie jest lekka powtórka z rozrywki, ale z całkiem nowymi elementami. Barry musi poradzić sobie ze śmiercią przyjaciół, a nie pomaga mu w tym obwinianie się o to. Cały czas ma wrażenie, że mógł tego uniknąć. Odtrąca wszystkich, chce być sam, by tylko nikogo więcej nie skrzywdzić. W tym momencie nie zachowuje się jak nieustraszony superbohater, ale jak człowiek. Jak praktycznie każdy człowiek w takiej sytuacji. Mimo, że to jest coś oczywiste, to nie raz o byciu człowiekiem zapominają twórcy serialu. Tutaj jest cała gama emocji i zachowań, które zdecydowanie pasują do sytuacji.
Kolejnym plusem było wprowadzenie tych samych ludzi z różnych światów. Dostałam jedną osobę z różnymi charakterami, która miała całkiem inne spojrzenia na świat. Och, a przy okazji pojawiła się Sokolica! Znaczy się Hawkgirl. Inaczej zapamiętałam ją z serialu animowanego. Ale wracając do fabuły, Barry stał się jeszcze bardziej ludzki, z wielkim bagażem emocjonalnym i doświadczeniem, które go zmieniło. To mogło ładnie zadziałaś, gdyby jego przeciwnik był głębiej rozrysowany, a tak... No spłycili go. Spłycili mi antagonistę, za co byłam wściekła! Dobry przeciwnik to podstawa, bo można zbudować fabułę właśnie wokoło jakiegoś konfliktu, by Barry miał dylemat, czy go pokonać, czy jednak mu pomóc. Ale nie! Poszli na łatwiznę. Oj wyklinałam ich, wyklinałam.
Dodatkowo w tym sezonie została rozwinięta jedna bardzo ważna sprawa. Rodzina Westów i jej przeszłość. Wreszcie pokazali co się wtedy stało i gdzie jest matka Iris! Nie spodziewałam się tego wszystkiego. Byłam pewna, że jej mama nie żyje, a tu niespodzianka! Przeszłość jest o wiele poważniejsza niż można było przypuszczać.
W tym sezonie pojawia się również crossover z Arrow! To dla mnie jeden z fajniejszych momentów, bo zestawienie w miarę optymistycznego Barry'ego i poważnego Olivera jest genialne. No i Felicity! Moja ukochana Felicity! Uwielbiam ją.

Barry przeszedł wielką przemianę. Wydarzenia z pierwszego sezonu odcisnęły na nim wielkie piętno, stracił zapał, odsunął od siebie wszystkich, by nie zostali skrzywdzeni, a do tego ma przed sobą kolejne przeciwności. Zwątpił w siebie, czuje się jak nieudacznik, bo nie ochronił najbliższych. I dla mnie to jest doskonały start dla Flasha. Ma cały sezon, wiele wydarzeń, by zmienić swoje myślenie i robi to! Powoli staje na nogi, zmienia się, ale jednocześnie pozostaje ludzki, a to w nim najbardziej uwielbiam.

Najwięcej problemów twórcy seriali mają z postaciami pobocznymi, które pojawiają się na przysłowiową chwilę. Są nijakie, oklepane, mdłe. A tutaj? Różnorodność charakterów i osobowości! A nawet, co się rzadko zdarza, głębokie dylematy przy postaciach jednoodcinkowych. Kreatorzy trzymają naprawdę wysoki poziom, jeśli chodzi o tworzenie ludzi. Podoba mi się również konsekwencja, jeśli chodzi o konkretne postacie. Podstawa charakteru zostaje taka sama, ale zmiany są. To znaczy, jak w życiu realnym. Każda osoba ma swój charakter, taki sam w tym sezonie jak w pierwszym, nie zmienili się diametralnie, nadal są sobą, ale jednak każda z nich dorosła, przeszła przemianę wynikającą z tego, co się działo. Widać wpływ zdarzeń na to, co się w nich dzieje.

Sezon drugi trzyma wysoki poziom, jeśli chodzi o kreację czy to bohaterów, czy fabuły. Przyjemnie się ogląda, prawie nie mogłam odejść od ekranu, żeby wiedzieć jak to się skończy. Żałowałam jedynie jak stworzyli antagonistę, tego zmarnowanego potencjału na coś genialnego, wyjątkowego. Mimo wszystko to naprawdę dobry sezon, a końcówka daje duże pole do popisu, jeśli chodzi o kolejne odcinki. Aj, już nie mogę się doczekać, aż dowiem się co tam się odwaliło i co to zmieni! Polecam! Zdecydowanie polecam!

12 stycznia 2020

Spełnione marzenie gimnazjalisty? czyli "Afrodyta" Edward Guziakiewicz

Tytuł: Afrodyta
Seria (tom): Afrodyta (1)
Autor: Edward Guziakiewicz
Wydawnictwo: Nakład własny Edward Guziakiewicz
Gatunek: science fiction, sf
Rok wydania: 2019

Scroll... Scroll... Scroll... O jaka dziwna okładka! Klik.
Właśnie tak wyglądał wybór tej książki. Ładna pani o dziwnym spojrzeniu i imię greckiej bogini. Myślałam, że to jakaś młodzieżówka o mitologii z jakimś romansem w tle. Czasami mam wrażenie, że nie warto ufać swojej intuicji. Oj nie warto.

"Afrodyta" to historia Raoula Duponta, który po wielu latach służby w Siłach Kosmicznych Układu osiada na zasłużonej emeryturze. Jako, że dorobił się całkiem pokaźnej sumt, jego marzeniem byłą Afrodyta, piękny android, który będzie na każde jego zawołanie. Jednak akcja nie kończy się na tym, ponieważ Raoul chce odwiedzić Ziemię, miejsce, gdzie początek ma rodzaj ludzki i gdzie zaczyna się jego życie. Jako że Ziemia jest planetą konserwatywną, androidy jako hurysy nie są mile widziane, dlatego Raoul musi się ożenić ze swoją pięknością. Nie wszystko jest jednak takie spokojne, jakby się mogło wydawać.

Według Lubimy Czytać jest to pierwszy tom serii "Afrodyta", więc stwierdziłam, że bez problemu będę mogła to przeczytać. O jak się myliłam. Afrodyta to mikropowieść, swojego rodzaju dodatek (przynajmniej według mnie i tego jak to wszystko odebrałam) do książki "Hurysy" tego samego autora i radziłabym nie czytać jej jako pierwszej (chociaż to ona została wydana jako pierwsza). Dla mnie to było dziwne, lekko bez sensu, napakowane czymś, czego nie da się określić. Ogólnie Afrodyta to przepiękna androidka, która jest wiecznie gotowa na seks ze swoim panem, nigdy nie odmawia i spełnia wszystkie jego zachcianki. Przez pierwsze pół książki jest jakby tłem przy Raoulu. Sama historia jest pokazana z kilku perspektyw, nie tylko przez głównego bohatera, ale i innych ludzi, którzy zajmują się produkcją i modyfikacją robotów. Trudno jest opisać fabułę, kiedy ta była prosta jak budowa cepa i stanowiła dla mnie jedno wielkie "wtf". Przez większość książki akcja jest rozwlekana, jakby autor nie miał pomysłu jak to poprowadzić. Niby jest opowieść o wykreowanym świecie, to jednak przy tym zasypiałam. A na sam koniec mamy szybką akcję, która powinna mi chyba wynagrodzić to wszystko, co się działo wcześniej. Ha! Nie wynagrodziło. I przez to właśnie miałam wrażenie, jakby autor chciał w tej mikropowieści umieścić wiele rzeczy, ale nie potrafił tego dawkować i ładnie wpleść, nie usypiając mnie przy tym.
Po przeczytaniu miałam wiele przemyśleń. Jaki naprawdę był główny bohater? Jaki miał charakter? Co o nim wiem? O co chodziło w fabule? Dlaczego miałam wrażenie, że ktoś wyrwał kilkanaście kartek z początku, i po kilkadziesiąt ze środka i końca? Dlaczego, przynajmniej dla mnie, było to tak bardzo niedopracowane?
I ja rozumiem, że to science-fiction, a autor dobrze pokazał jak nasza przyszłość może wyglądać. loty międzyplanetarne na porządku dziennym, kolonizacje innych planet i spełnianie marzeń gimnazjalistów patrząc na androidy, ale nadal coś było nie tak. Może jakbym przeczytała "Hurysy" byłoby mi łatwiej?

Ogólnie jeśli nie czytałaś "Hurys", możesz mieć problemy z "Afrodytą", bo fakt, książka jest krótka, próbowano w nią włożyć wiele, ale nie udało się tego dobrze zrobić.. Nawet jeśli to mikropowieść, to czytanie dłużyło mi się niemiłosiernie i rozciągałam to na kilka dni! Dni! A to już świadczy o tym, że coś jest nie tak! Ja wiem, że nigdy więcej do tego nie wrócę. I za "Hurysy" raczej nie będę się brała.



11 stycznia 2020

Czerwony Żniwiarz jako Kotek, czyli "Jedną nogą w grobie" Jeaniene Frost

Tytuł: Jedną nogą w grobie
Seria: Nocna Łowczyni
Autor: Jeaniene Frost
Tłumaczenie: Anna Reszka
Wydawnictwo: Mag
Liczba stron: 440
Gatunek: Fantastyka, fantasy, romans paranormalny
Rok wydania: 2010

Są takie serie, do których wracam wiele razy, które mogłabym czytać praktycznie cały czas, a czasami czytam same urywki, by poprawić sobie humor. I właśnie w takich smutnych dniach chwyciłam za kolejną część "Nocnej Łowczyni" Jeaniene Frost. Cat i Bones to para, która zawsze mnie rozwesela.

Pierwszy tom zakończył się w momencie, kiedy Cat, próbując ratować Bonesa, zgadza się na ofertę Dona i jedzie z nim, by stać się zabójczynią wampirów na zlecenie rządu. Druga część zaczyna się cztery lata później, kiedy to Cat jest szefową swojej grupy, mieszka daleko od rodzinnego domu (oczywiście matka jest odpowiednio blisko-daleko), a zlecenia po prostu się mnożą. Mimo tego całego czasu, uczucia co do ukochanego wampira nie gasną, a dziewczyna nie potrafi wejść głęboko w żaden związek. Wszystko zaczyna się komplikować, kiedy przyjaciółka Cat, Denise, bierze ślub. Nie tylko Catherine próbuje żyć w związku z człowiekiem, to jeszcze na owym ślubie pojawia się... Bones! I zabawa się zaczyna, zwłaszcza kiedy kolekcjoner rzadkości wchodzi do gry.

Cat stała się rzeźnikiem wampirów, sławetnym Czerwonym Żniwiarzem. Jej zadaniem jak i sposobem na niemyślenie o Bonesie jest zabijanie wampirów, przez co za jej głowę zostaje wyznaczona nagroda. Więc całe te łowy połączone z poszukiwaniem swojego ojca stanowiły naprawdę dobrą bazę pod historię. Chociaż na samym początku nie było Bonesa, nie było tej chemii pomiędzy nim, a Cat, to całość naprawdę dała radę. Wszystko było bardziej skupione na relacjach bohaterki z jej zespołem, a nawet pojawiło się nikłe randkowanie z człowiekiem i przygotowania do ślubu przyjaciółki Cat. Co do tego ostatniego, byłam trochę zdziwiona, że po tak krótkim czasie znajomości Denise brała ślub, ale jednak zdarzają się tacy ludzie. Kulminacja mojego napięcia spowodowanego brakiem relacji Cat-Bones nastąpiła właśnie na ślubie. O jak ja się tam zaczęłam śmiać! Nie dość, że Cat próbowałam ukryć miłość do Bonesa, Bones próbował podejść Cat, to jeszcze Justina zaczynała swoje tyrady na widok wampira, a wszyscy udawali, że nic się takiego nie dzieje. Jak dla mnie przepiękne zestawienie komedii i romansu. Ogólnie całość historii skupia się na polowaniu na ojca Cat jak i polowaniu właśnie na Cat. Ian, którego pół-wampirka miała zabić, okazał się kolekcjonerem rzadkich okazów, przez co chciał, by Cat należała do niego. I jeszcze zwinnie zostały wplecione kolejne misje dla rządu. Akcja jest napędzana przez prawie cały czas, dla mnie rzadko kiedy był odpoczynek od niej. Co chwilę coś się działo. Dość często taki zabieg bywa męczący, jednak tutaj całe to napięcie jest momentami rozładowywane żartami czy zabawnymi sytuacjami, dzięki czemu nie było tego uczucia "zbyt dużo".

Jeśli chodzi o Cat, widać że wydoroślała. Nie zachowuje się już jak nastoletnia maszynka do zabijania, a bierze życie na poważnie. Wie, że to nie jest zabawa, tylko jej praca i życie. Nadal jest bezczelna i nieufna, ale taki ma charakter i właśnie za to ją pokochałam w pierwszej części. Widać, że autorka konsekwentnie trzyma się wykreowanych bohaterów, nie zmienia ich sposobu bycia co część, tylko pozwala im dorastać, co tu idealnie pokazuje. Jeśli chodzi o sposób myślenia dziewczyny, nadal jest zakręcony i dziwny, ma własne priorytety i nie daje sobie w kasze dmuchać.

Bones. Ach, Bones. Moja ty miłości! Nadal jesteś tak samo wredny, uparty i przebiegły, czyli prawie w ogóle się nie zmienił. Została powiększona chyba jedynie jego miłość od Cat, ale przecież bez niej nie byłby taki... Taki Bonesowaty! Chociaż do historii wpada dopiero na ślubie Denise, to od początku robi to, co udaje mu się najlepiej, prowokuje Cat. Jak ja mu od początku kibicowałam, to nawet nie masz pojęcia! Gdyby mógł, to by pewnie tego doktorka zabił gołymi rękami tylko dlatego, że odważył się dotknąć jego ukochaną, ale skoro ona tak uparcie nie chciała z nim być, to świadomie flirtował z, tak mi się wydaje, pustakiem. I był tak bezczelnie zadowolony z reakcji Cat! O mamo! Ja tego faceta po prostu uwielbiam, zwłaszcza za opiekuńczość w stosunku do pół wampirki, która jest jeszcze większa niż w pierwszej części. W sumie nie widzieli się cztery lata, chciał mieć pewność, że tym razem ona nie spierdzieli. I tu widać rozwój obydwóch postaci. Bones stał się bardziej wyrozumiały, chociaż nadal stanowczy i uparto-upierdliwy, a Cat dała im szansę, zaczęła myśleć poza schematami i nie stawia już matki na piedestale. Idealne połączenie istnieje, to ta dwójka!

W tej książce mamy wprowadzone dodatkowe postacie jak Don, Tate czy Cooper, a nawet cała drużyna Cat. Każdy z nich jest wyjątkowy, inny, każdy miał rozpisany charakter tak, żeby wszyscy nie tworzyli zielonej mazi cieknącej z uszu, a zestawienie prawdziwych ludzi, których można spotkać w życiu realnym. Jednak nie polubiłam Tate'a. Zbyt zazdrosny, zbyt niemiły dla Bonesa i w ogóle. Taki typ, co nie rozumie słowa "nie" i nawet po dwudziestu latach po ślubie będzie męczył dziewczynę, że jednak z nim będzie mu lepiej.
Za to Cooper, proszę ja ciebie, to amant idealny! I poleci dobry tekst, i zadba o dziewczynę, a dodatkowo jest przezabawny. Od razu znalazł nić porozumienia z naszym zazdrosnym wampirem, przez co nie wszystkie sytuacje, gdzie Bones był w pracy Cat, były sztywne czy nieprzyjemne.
Don za to był formalistą, bardzo sztywny, niezbyt uczuciowy, ale dało się go lubić. Wkurzał mnie dość często niemiłosiernie, ale był do przeżycia, zwłaszcza patrząc, że był szefem.
Tutaj mamy również trochę więcej opowiedzianą przeszłość Crispina, ponieważ pojawia się Mencheres, stworzyciel Iana, który jest stworzycielem Bonesa. Tutaj miałam pewien problem, ponieważ zazwyczaj był pokazany jako ten sztywny, potężny wampir z czasami ludzkimi odruchami. I ja wiem, że w świecie wykreowanym przez autorkę autorytet i pozycja to najcenniejsza rzeczy dla wampira zaraz po jego potędze, ale mimo wszystko można było go czasami zmiękczyć. Przez dużą część czasu nie dzielił się z nikim planami ani przyszłością, a szkoda, bo by fajnie można było wciągnąć jeszcze bardziej naszą dwójkę bohaterów w ten zwariowany świat.
No i na sam koniec został Ian. Egoistyczny, zadufany w sobie, wredny, bezczelny, z wielkim ego wampir, który kolekcjonuje rzadkie okazy. Flirciarz jakich mało, amant i wielbiciel kobiet. Tak, to idealnie go opisuje. Jest jak wrzód na tyłku, który boli, ale mimo wszystko stanowi część nas i się do niego przyzwyczailiśmy. Nie poznałam go jeszcze aż tak, żeby zapałać do niego innym uczuciem niż chęcią pokazania mu soczystego środkowego palca i tańczenia na jego resztkach, to jednak wydaje się, że przy bliższym poznaniu może okazać się całkiem znośny.

Jak zazwyczaj drugi tom serii jedzie na fali pierwszego, tak tutaj ta część śmiało toruje sobie sama drogę. Dobrze zrobiona fabuła, ładnie zszyte wątki i różnorodni bohaterowie to dobry przepis na książkę. Dodatkowo ten humor, który uwielbiam u autorki, i burza emocji oraz uczuć dopieszczają wszystko, bym mogła się po prostu rozpływać, czytając kolejne linijki. Wystarczył mi dzień, niecały jeden dzień, bym mogła skończyć tę część. Nie mogłam się po prostu oderwać! I tak, potem przekartkowałam sobie jeszcze kilka razy, wracając do ulubionych momentów. Jak dla mnie to trochę bardziej romans paranormalny niż czysta fantastyka, bo wiele skupia się właśnie na emocjach naszej dwójki, ale właśnie to uczucie jest motorkiem działań i u Cat, i u Bonesa. Bardzo przyjemnie się czyta, szybko, więc na taką pogodę, jaka jest teraz, a pada deszcz i jest zimno, będzie akurat.

2 stycznia 2020

Piąte urodziny bloga

Pięć lat. To już pięć lat prowadzenia bloga, a z każdym rokiem czuję, że moja aktywność spada. No i co z tego, że na początku roku wezmę się za siebie, napiszę kilka postów, jak z kolejnym miesiącem jest ich coraz mniej. A co najlepsze, nie chcę zostawiać bloga, chcę pisać, ale... Albo nie ma kiedy, albo nie ma ochoty... Dlatego pominę liczbowe podsumowania, żeby rozpocząć Nowy Rok pozytywnie.

Do września korzystałam z Legimi, co zdecydowanie polecam każdemu. Miałam nielimitowany dostęp do samych ebooków, bez audiobooków, więc nie musiałam martwić sie o dostęp czy limit stron.

Jeśli chodzi o życie prywatne, zmieniło się naprawdę dużo. Dostałam pierścionek zaręczynowy (nadal się jaram tym, chociaż minęło kilka miesięcy), kupiłam samochód (i borze zielony szumiący za oknem, to taka wygoda!).
Największa zmiana to była zmiana pracy, a potem jej utrata. Przez to mój humor poszedł gwałtownie w dół. Nie miałam ochoty ani pisać, ani czytać, ani nic, dlatego od września prawie nic nie robiłam. Jest lepiej, ale będzie jeszcze lepiej.
Ale jest jedna sprawa... Stworzyłam pewien projekt, który był w mojej głowie około pięć lat. Nie wiem czy się uda, jak się uda, ale nie poddam się! Trzymajcie kciuki!

Wszystkim, którzy wchodzą na tego bloga, życzę Szczęśliwego Nowego Roku!
I noście skarpetki, bo bez nich nosy są zatkane. Mówię to ja, Agu Zatkany Nos!
A w tym roku mam nadzieję, że nie będzie gorzej niż w zeszłym. Oby było tylko lepiej.

Ściskam
Aga