8 grudnia 2024

On ją ogonkiem, ona go różkami, czyli "Okrutny Ksiażę" Holly Black

      Naprawde ciekawi mnie sytuacja, kiedy po przeczytaniu i wyrobieniu sobie opinii o książce przez lata słyszy się przeciwne słowa. I wtedy się zastanawiam, czy to ja coś źle zrozumiałam? Czy może byłam za młoda? I nadchodzi reread, który trochę zmienia opinie, ale jednocześnie utwierdza w przekonaniu odnośnie kilku elementów. I właśnie tak było w przypadku Okrutnego Księcia. To mój reread, więc wiedziałam dokładnie na co się piszę.

      Jude wraz z siostrami wychowała się w świecie elfów, pomimo iż jest człowiekiem. Sam ten fakt sprawił, że była przez innych wyśmiewana, gnębiona, a nawet torturowana. Jednak wszystko się zmienia, kiedy w młodym umyśle Jude kiełkuje plan, by stać się rycerzem króla. Musi zatem starać się być lepszą od elfów, a co za tym idzie, ściągnąć na siebie wiele kłopotów. W momencie walki o tron nie zamierza siedzieć cicho, lecz działać, by się wykazać. Ściąga na siebie niebezpieczeństwo, które zamierza zaakceptować, wykorzystać, a na koniec pokonać.

Nie zdradzaj wszystkiego, do czego jesteś zdolna. Gdy inni sądzą, że jesteś bezsilna, twoja przewaga rośnie.
      Kiedy czytam o elfach, zazwyczaj mam w głowie romantasy z fae. no takie ostatnio czytałam, nie wstydzę się tego. Ale z tego powodu tak inaczej… dziwnie mi się czytało tę książkę. Elfy powiem zostały przedstawione jako piękne istoty, lecz nie o typowo ludzkim wyglądzie. Ogony, rogi, kolorowa skóra czy łuski są na porządku dziennym. I właśnie to uwielbiam w tym świecie, ta różnorodność sprawia, że jakąkolwiek postać byśmy sobie nie wymyślili, ona będzie tam pasować. I fakt, że elita jest tam przepiękna, wręcz idealna jeśli chodzi o wygląd, nie oznacza, że nie może być różnokolorowa. Taka Nicasia, jest przedstawiona jako piękna kobieta, jednak daleko jej od wyglądu człowieka. Niebieskawa skóra, niebiesko-zielone włosy czy błonki na uszach to coś normalnego. I tak, zachwycam się, że tak powiem, kreatorem postaci, bo to jak dla mnie najmocniejsza karta tej powieści.
      Jeśli zaś chodzi o fabułę… Cóż… Muszę powiedzieć wprost, że nie jestem aż tak zachwycona. Fakt, koncept był całkiem spoko. Ludzkie dziecię żyjące wśród elfów, muszące się nie tyle wpasować, co wyróżnić, żeby jej życie miało sens, jest dobrym punktem wyjścia. Jednak co jakiś czas miałam wrażenie, że jakieś drobne elementy, jakieś niuanse sprawiały, że całość po prostu nie grała. Że to, co powinno się łączyć, nie klei się. Zacznę od tego, że elfy są złośliwe. Nie mogą kłamać, więc są wredne i złośliwe. Dlaczego? I dlaczego każdy elf jest złośliwy? Bo tak? Nie każdy człowiek lubi kłamać, więc dlaczego zostało przyjęte, że każdy elf jest zły, że nie może kłamać? I tak manewrują słowami, by nie powiedzieć tego, co rozmówca chce, są w tym mistrzami, więc no, w niektórych przypadkach ta złość i bycie wrednym jest dane na siłę. Plus jakieś dziewięćdziesiąt dziewięć procent gardzi ludźmi, bo są słabsi, delikatniejsi, wpływa na nich magia elfów… No i oczywiście gardzą nimi, bo potrafią kłamać. Dla mnie to jest dziwne. Wkurzają się, że nie mogą kłamać, że muszą mówić prawdę, ale gardzą ludźmi, bo oni potrafią kłamać, więc uważają kłamstwo jako coś okropnego, bez honoru, ale jednocześnie zazdroszczę im tej umiejętności. I ja rozumiem, jakby takie rozumowanie mieli niektórzy, ale praktycznie wszyscy, o których czytałam? Bez sensu.
      Cała fabuła krąży wokół dwóch wątków, o krwawej i nieustępliwej walce o władzę oraz o odnajdywaniu się w nieprzyjaznym świecie. I jak ta droga ku koronie była czymś emocjonalnym, momentami trzymającym w napięciu, pokazująca zdolności bohaterów, tak ta druga mnie momentami nudziła. Będąc szczerą, przez pierwsze strony trochę się nudziłam. Zmuszałam się do czytania tylko dlatego, że to książka miesiąca w klubie czytelniczym na jednym z serwerów discorda. Gdyby nie to, pewnie czytałabym pół roku, jak niektóre pozycje. Ale co zrobić. Na szczęście w momencie pojawienia się księcia Daina w domu Madoca coś się ruszyło, akcja poszła do przodu, zaczynając poważniej podchodzić do kwestii nadchodzącej koronacji. I dopiero w tamtym momencie zaczęłam czerpać nie tyle przyjemność, co trochę słabsze uczucie z czytania.
      Powiem tak, wątek romantyczny według mnie został tu przedstawiony na siłę. Nie wyobrażam sobie, że Jude mogła coś poczuć do NIEGO po tym, jak ON ją traktował. Przepraszam, ale po latach znęcania się, obrażania, traktowania ją jak śmiecia nie wyobrażam sobie, by ona się w NIM zakochała tylko dlatego, że się pocałowali. Co to, syndrom sztokholmski czy co? To te wszystkie lata, które ukształtowały ją na osobę, którą się stała, to nic? O kant dupy rozbić? Co to ma być, ja się pytam. Co to ma być?! Doskonale wiem jak to jest być gnębioną w szkole i nie wyobrażam sobie byc z kimkolwiek, kto mi to robił. A tutaj mamy sytuację o wiele gorszą i ona… Nie, po prostu nie. Nie kupuję tego. To jest toksyczne pokazanie nawet zauroczenia. I nie kupuję argumentu, że przecież z jego strony to było coś od dawna, ale nie wiedział jak do tego podejść i w ogóle. No nie wiem, nie gnębić jej? Dać jej żyć? Bo pozwalanie innym na gnębienie jej i zatrzymywanie ich w momencie, kiedy mogłaby umrzeć, albo pilnowanie, by nie umarła, to nie jest troska. To nie są romantyczne działania. Jakkolwiek by to nie tłumaczyć, to nie ma logicznej racji bytu. I mówię to jako wielka fanka romantyzmu, wszelkich romantycznych akcji, a nawet małych romantycznych gestów. Nie i już!
      I w całym tym pseudo-romantasy, gdzie krew się leje, ludzie kłamią, a elfy są okrutne, został nam przedstawiony świat Elfhame. I tu plus dla autorki. Z jednej strony wspomniała ogólnie o całym tym świecie, jakie są inne dwory, jacy władcy rządzą, byśmy mieli mniej więcej ogólny pogląd podczas niektórych momentów (tak, przydało mi się), lecz skupiła się na bliższym otoczeniu, gdzie dzieje się cała akcja. Dwa główne kręgi, te najbardziej przybliżone, czyli Krąg Sokołów oraz Krąg Wilg, tak różne od siebie, ale zawierają w sobie najwięcej najciekawszej fabuły. Trochę brakowało mi ukazania innych Kręgów, jak ten Skowronków. Z przyjemnością poczytałabym o artystach w tym świecie.

Teraz jednak, kiedy na to patrzę, nie mogę nie dostrzec skrytego pod arogancją lęku. Wiem, jak to jest układać piękne słówka, żeby nikt się nie zorientował, że dławi nas strach. Nie to nie sprawi, że go polubię, ale pierwszy raz jest dla nie kimś prawdziwym. Dobrym na pewno nie, ale prawdziwym.
      No i czas na bohaterów. Cóż, Jude jest specyficzna. To taki człowiek obronno-zaczepny. Zaczepia elfy i próbuje się bronić przed nimi, ale nie zawsze jej to wychodzi przez przewagę, jaką mają przeciwnicy. Jest odważna, kreatywna i wykorzystuje wszystkie swoje atuty, by przeżyć, a nawet być kimś w tym świecie. Lubię ją za dążenie do celu, nie patrząc na z góry przegrane miejsce. Sprawia, że to, co niemożliwe, staje się osiągalne. I to w sposób naprawdę rzeczywisty, nie naciągany.
     Natomiast Taryn to co innego. Jak ja tej dziewuchy nienawidzę. Niech sczeźnie i nigdy więcej się nie pokazuje. No sorry, ale takiej siostry mieć nie chciałabym. Zacznijmy od tego, że Jude próbuje nie tyle przeżyć, co być kimś w świecie, w którym jest słabsza, gorsza i nikt nie lubi jej rasy. A co robi Taryn? Cały czas komentuje, “przypomina”, prosi, żeby Jude siedziała na dupie cicho, zgadzała się na wszystko, nie wchodziła nikomu w drogę, no ogólnie robiła z siebie kozła ofiarnego. Czyli co, ma zgadzać się na wyzwiska, na prześladowanie, próby morderstwa, bo to łatwiejsze niż sprzeciwianie się i próba pokazania, że nie są takie słabe? Bo ona będzie miała łatwiej? No sorry, nie tędy droga. Plus Taryn jest po prostu głupia, skoro wierzy, że bycie uległą elfom sprawi, że oni się od nich odczepią. Naiwna jak dziecko. Irytująca. Głupia. Za każdym razem jak się pojawiała miałam nadzieję, że coś jej się stanie i po prostu zniknie.
      Równie irytujący był Cardan. Naprawdę nie wiem czemu jest tak lubiany. Facet znęca się nad bliźniaczkami, obraża je, grozi, jedyne co, to łaskawie powstrzymuje innych, by nie zabijali ludzi. Tyle jego dobroci. I co tu lubić? Fakt, że nie zabił Jude i Taryn? Na kolejnych stronach książki poznałam trochę jego przeszłości, jego otoczenia i dało mi do myślenia dlaczego on jest taki, a nie inny, ale nadal to nie sprawia, że można mu to wybaczyć. Dziad do zamknięcia i tyle. I nawet jeśli w przyszłych tomach się zmieni, nadal w głowie będę miała to, co odwalał teraz. Jako ofiara bullyingu w szkole jestem wrażliwa na takie zachowania i nie jestem w stanie wybaczyć oprawcy. Bo tak, Cardan jest oprawcą. Dobrze zbudowaną i przedstawioną, ale nadal oprawca. Jako bohater jest naprawdę w porządku przedstawiony. Ale jako obiekt westchnień? Przepraszam, ale potrzebujesz pomocy? Może do kogoś zadzwonić? Bo nie wyobrażam sobie być zauroczoną TAKĄ osobą.
      Jeśli chodzi o bohaterów pobocznych, mam mieszane uczucia. Wiele z nich jest robionych na jedno kopyto. Ta grupa jest wredna i nienawidzi ludzi. Ta się znęca nad ludźmi. Ta ma wywalone na ludzi. A ostatnia grupa ich nawet lubi. I w tych grupach pojedyncze osobniki są tacy sami. Fakt, nie było potrzeby, by rozwijać ich charaktery, dlatego tak mieszają się w morze jednej osobowości podzielonej na wiele ciał. Ale z drugiej strony przydałaby się większa różnorodność. No nie da się tego pogodzić według mnie, bo tak czy siak byłoby źle. Jedyne postacie poboczne, które mają więcej charakteru, to Madoc, który stara się być dobrym przyszywanym ojcem, Oriana, która narzeka na dziewczyny oraz wiecznie marudzi, Dąb, który jest typowym dzieckiem, więc nie jestem pewna, czy można powiedzieć, że ma więcej charakteru, skoro jest po prostu dzieckiem, i Loki, który na początku dał się lubić, lecz potem zaczął wydawać mi się zbyt podejrzany, coś przestało mi w nim grać, więc traktowałam go sceptycznie. No i oczywiście Dain i Balekin, lecz ich było na tyle mało, że ich dogłębniejsze charaktery nie były potrzebne, zupełnie wystarczyło to, co otrzymałam.

Jak dotąd usiłowałam udawać przed samą sobą, że niczego nie czuję. Teraz boję się, że jeżeli zacznę odczuwać nie będę umiała tego znieść. Boję się, że uczucia będą jak fala, która mnie wessie. Odpycham strach w głąb mojego umysłu. Nie znam innego i lepszego sposobu.
      Okrutny Książę zdecydowanie nie jest romantasy, jak było mi obiecane. I z tą myślą należy do tego podejść. Wtedy otrzyma się młodzieżową historię pełną elfów, walki i próby udowodnienia swojej wartości. Silna damska postać napędza fabułę, tak samo jak liczne tajemnice i intrygi. Pomimo wielu słabszych postaci, całkiem przyjemnie się czytało, zwłaszcza że historia miała naprawdę spory potencjał. Żałuję, że nie zostało to bardziej dopracowane, by te błędy zostały wyeliminowane. Jednak świat nam przedstawiony jest fantastyczny. Fakt, opiera się na agresji i okrucieństwie, jednak autorka pokazała go z trochę łagodniejszej strony. Dzięki temu czytanie było przyjemniejsze, a przynajmniej od połowy, bo pierwsze ponad sto stron było dla mnie po prostu nudne. Czy jestem zadowolona z przeczytania? Tylko dlatego, że chcę dokończyć całą serię z czystej, kobiecej ciekawości i postanowienia, że kiedyś przeczytam do końca wszystkie, dosłownie wszystkie zaczęte serie. Ale książkę mogę polecić jedynie starszej młodzieży, przez nikły wątek romantyczny, który nawet w tak maleńkiej ilości jest po prostu toksyczny.

  Tytuł: Okrutny Książę
  Seria (tom): Okrutny Książę (1)
  Autor: Holly Black
  Tłumaczenie: Stanisław Kroszczyński
  Wydawnictwo: Jaguar
  Liczba stron: 424
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok wydania: 2018

26 listopada 2024

Idziemy na wojnę na odwyku, czyli "Republika Smoka" Rebecca F. Kuang

      Skoro już stwierdziłam, że będę kończyć zaczęte serie, to nie mogłam zapomnieć o drugim tomie Wojen Makowych, czyli Republice Smoka. Czy miałam duże oczekiwania co do tego tomu? Ależ oczywiście. Pierwsza część bardzo mi się podobała. Pochłonęłam ją całkowicie, dlatego też spodziewałam się, że drugi tom serii również będzie dobry. Chociaż nie ukrywam, że bałam się, iż dopadnie mnie fatum drugiego tomu. Cóż… Niestety, sprawdziło się i jedno i drugie.

      Rin próbuje okiełznać Feniksa, jednocześnie chcąc pokonać Cesarzową. Wewnętrzna wojna, wrogie państwo, które nagle chce pomóc, a do tego służba pirackiej królowej to dopiero góra lodowa tego, co się dzieje w państwie i życiu dziewczyny. Zmiana ustroju politycznego państwa nie jest tak prosta, jakby się mogło wydawać, o czym na własnej skórze dowiedziała się Rin.

-Wypiłeś już?
Chłopak osuszył kubek i skrzywił się.
-Już tak. Fu!
-Świetnie. Więc teraz poczęstuj się grzybkiem.
-Co?- Kitaj, aż zamrugał.
-W tym kubku nie było narkotyku.
-Ty dupo wołowa!- rzuciła Rin.
-Nie rozumiem.- Kitaj ściągnął brwi.
Chaghan rzucił mu lekki uśmieszek.
-Chciałem zobaczyć, czy naprawdę wypijesz końskie szczyny.
      Naprawdę lubię, kiedy kolejne części zaczynają się w krótkim okresie po poprzednich tomach. Dzięki temu łatwiej jest mi zacząć. No więc nie miałam żadnego problemu, żeby po prostu na nowo wejść w ten świat.
     Najbardziej w tym tomie podobało mi się, że autorka pokazała go więcej. Już nie mamy tylko wspomniane kraje, miejsca czy osoby, ale doświadczamy ich z Rin. Piracka Królowa? Jest. Hesperianie? Są. Plemię bliźniaków? Obecne. Czyli to, co mnie ciekawiło po pierwszym tomie, tutaj zostało to zaspokojone. I chociaż większość akcji to były walki, to jednak zdarzyły się momenty, by odetchnąć i dowiedzieć się czegoś o stworzonym świecie czy osobach.
      Skupię się jednak na czymś, co jest plusem i minusem tej historii. Większość tej części to wojna. Dosłownie wojna. Bitwy, walki, ataki, cały czas coś się dzieje na froncie. Dla mnie to jest minus, ponieważ niezbyt lubię typowe wojny, które ciągną się przez wiele, wiele stron. Nie lubię, kiedy stanowią one większość fabuły. O wiele bardziej wolę czytać o przygotowaniach, małych potyczkach, nierozwlekający opis wojny i koniec. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że wojna została opisana naprawdę dobrze. Doceniam to, jednak to po prostu nie moje klimaty. Nie lubię książek typowo wojennych. Dlatego najlepiej mi się czytało początek Republiki Smoka i wszystkie działania okołowojskowe.
      Autorka operując słowem pokazuje, że świat po prostu idzie do przodu, nie patrząc na to czy ktoś jest gotowy czy nie. Momentami pędzi na złamanie karku, a ludzie mogę jedynie wbić się w niego, próbując przeżyć. Wszędobylskie okrucieństwo czy zbrodnie wojenne zostały dosadnie opisane, by czytelnik bez problemu mógł sobie wyobrazić makabryzm tamtych chwil. I właśnie za to szanuję autorkę. Tak jak w pierwszym tomie nie idzie na około. Po prostu opisuje jak było. Przecież wojna nie jest milusim spacerkiem, więc dlaczego miałaby większość rzeczy owijać w bawełnę|? Niestety, wojna jest okrutna, jest krwawa i to widać. A w momencie, kiedy do akcji wkraczają bogowie, którzy jedyne czego pragną to zabijać i siać chaos, wszystko po prostu potęguje.

Ludzie chcą i będą chcieli cię wykorzystać lub zniszczyć. Jeżeli chcesz przetrwać, musisz się opowiedzieć po jednej ze stron. Dlatego, moje dziecko, nie próbuj uchylać się przed wojną. Nie wzbraniaj się przed cierpieniem. Kiedy usłyszysz przeraźliwy wrzask, biegnij prosto w jego stronę.
      Jeśli chodzi o Rin, to widać, że się zmieniła i to bardzo. Ma w sobie Feniksa, więc musi się mu przeciwstawiać, a jednocześnie wykorzystywać jego moc. Aby okiełznać Feniksa, ćpa. Niestety, ale za tym idzie fakt, że jest momentami nieznośna. Rozumiem, że uzależniona osoba myśli tylko o narkotykach, lecz tutaj było to dość męczące. Ale nadal, pomiędzy tymi kiepskimi momentami, jest sobą, agresywną, odważną, dążącą do celu. Można powiedzieć, że w pewnym momencie obiera sobie drogę “po trupach do celu”. Ale też przyznam, że w całej tej fabule, czy to podczas lepszych czy gorszych dni, cały czas widać, że Rin jest po prostu wrakiem człowieka. Ledwo się trzyma czy to fizycznie, czy to psychicznie. Patrząc na to wszystko, widać, że bohaterka zmienia się pod wpływem historii, nie pozostaje jednostajna, dostosowuje się, bądź wręcz przeciwnie, stawia się, w zależności od tego, co się z nią działo,bądź jaka była presja otoczenia. Jak dla mnie Rin należy do tej grupy bohaterów, która została stworzona realnie, która po prostu żyje. Mam wrażenie, że to nie autorka pisze jej historię, tylko nakierowuje, a postać sama żyje.
      Postacie drugoplanowe i dalszoplanowe jak zwykle na wielki plus. Wiele z nich było charakternych. Wiele z nich można było poznać po samym zachowaniu z poprzedniego tomu, ponieważ pomimo dziejącej się historii po prostu pozostali w głębi siebie sobą. Kto miał się zmienić, ten się zmienił. A kto miał możliwość zostać sobą, pozostał. Nie stanowią one tła, nie są szarzy, których nie widać, lecz wybijają się osobowością jak i po prostu byciem. Napędzają fabułę na równi z Rin, nie odstępują jej na krok.

Nezha wytrzasnął skądś niewielką paczkę kleistej mąki ryżowej. Przesypał ją do blaszanej miski, dolał wody z menażki i zaczął wyrabiać.
Rin trąciła patykiem cherlawe ognisko. Płomyczki zafalowały i przygasły; następny podmuch wiatru zgasił je na dobre. Jęknęła i sięgnęła po krzemień. Na wrzątek musieli zaczekać przynajmniej kolejne pół godziny.
- Wiesz, mógłbyś to po prostu zanieść do kuchni.
- W kuchni nie powinni wiedzieć, że mam tę mąkę - odparł Nezha.
- Rozumiem - pokiwał głową Kitaj. - Pan generał kradnie racje.
- Pan generał nagradza swoich najlepszych żołnierzy noworocznym przysmakiem - poprawił Nezha.
- Ach, czyli nepotyzm.
      Drugi tom Wojen Makowych sprawił mi trochę problemów. Warsztatowo pozostał na równie wysokim poziomie. Świetnie opisana fabuła, doskonale przedstawiony kolejny kawałek świata i realnie przedstawiona wojna to był przepis na doskonały drugi tom. Jednak w tym wszystkim pojawia się mój gust czytelniczy, ponieważ nie lubię, kiedy większość książki stanowi wojna, dlatego, nie ukrywam, troszkę się męczyłam z tą książką. Jednak wspaniali bohaterowie, Rin, która doświadczyła zmian w sobie, Nezha, który posiada tajemnicę, czy bliźniacy Suren, którzy pokazali swoje pochodzenie, oraz wiele, wiele innych sprawili, że ta historia po prostu ożyła i szła własnym torem. Fatum drugiego tomu spadło, lecz ukazało się w postaci moich preferencji czytelniczych, niż jakości pozycji. Zdecydowanie polecam! I tak, sięgnę po ostatni tom serii.

  Tytuł: Republika Smoka
  Seria (tom): Wojna makowa (2)
  Autor: Rebecca F. Kuang
  Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
  Wydawnictwo: Fabryka Słów
  Liczba stron: 792
  Gatunek: fantastyka
  Rok wydania: 2020

24 listopada 2024

Niby nowa seria, a jednak wszystko po staremu, czyli "Upadek i Gniew" Jennifer L. Armentrout

      To jest ten głupi stan, kiedy naprawdę chcę polubić twórczość autorki, więc co chwilę daję jej kolejne szanse, aż końcowo pewnie przeczytam wszystko, co napisała. No a że w bibliotece była jej najnowsza książka, to wzięłam.

      Calista, obdarzona magicznymi zdolnościami sierota, wraz z przyjacielem Gardym odnalazła “dom” w posiadłości barona. On, jako strażnik, ona, jako członkini jego haremu, próbują żyć spokojnie, jednak jej zdolności sprawiają, że baron wykorzystuje ją w grze politycznej. Te same zdolności powodują, że znajduje się w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie, by odnaleźć postać z przeszłości i ściągnąć na siebie kłopoty.

- Ale czy weźmiesz udział w... w uroczystościach?
- Uroczystościach. - Zaśmiałam się. - Jakie to łagodne określenie.
Wyszczerzyła zęby.
- A jak powinnam to nazwać?
- Orgią?
      Całkowicie nowe uniwersum daje czysta kartę do zdobycia czytelników, czy też odbudowania sobie opinii po coraz to gorszych częściach innych serii. I w pewnym sensie właśnie tak przyjęłam ten tom i tę serię. Jako szansę na poprawienie swojego zdania o Jennifer Armentrout. A co dostałam? Porno. Nie romantasy. Porno. Zwyczajny erotyk w świecie fantasy. Muszę zaznaczyć na początku dwie rzeczy:
1. “Dorastałam” na romansach paranormalnych, gdzie ten seks był obecny, ale stanowił element romansu, związku, uczucia.
2. Nie mam nic przeciwko seksowi bez uczucia, kiedy jest potrzebny do fabuły, albo bo tak działa świat, że seks jest walutą, przedmiotem, bądź ściśle powiązany z czymś.
Nie wiem, co próbowała zrobić Armentrout, ale jest pomiędzy tymi dwiema sprawami. Próbuje dodać uczucie do fabuły, ale jego do końca nie ma, więc seks z uczuciem nie ma prawa wystąpić (jest zalążek uczucia, ale no, jak można mówić o uczuciu z kimś, kogo dopiero się poznało? Chyba że liczyć fascynację albo pokrewne uczucia). A seks potrzebny do fabuły? Niby jest potrzebny, ale jedynie nieliczne momenty. Większość zbliżeń lub macanek jest niepotrzebna, dodana bo tak, to autorka miała ochotę. Miałam wrażenie, że te elementy zostały tam dodane, by książka miała więcej stron. Sama fabuła nie była długa. Zabrakło mi trochę akcji. Niestety, tutaj pojawia się ten sam problem co w “Krew i Popiół”. Jest zbyt dużo przemyśleń głównej bohaterki o facecie i seksie. Cały czas to samo i to samo i to samo… To szybko przestało być nudne, a zaczęło być irytujące. No bo ile można.
      Jeśli chodzi o świat wykreowany, został pokazany oszczędnie. Autorka ograniczyła się do jednego miasta, a raczej posiadłości, dodając trochę opowieści o przeszłości. Tak więc nie dowiedziałam się za wiele. Co nawet mi nie przeszkadzało, bo na tak skromną fabułę wystarczało, żeby ją zrozumieć. Ale też fabuła nie była jakoś skomplikowana. Fakt, zawierała kilka ciekawych zwrotów akcji, ale, będę szczera, była nudna. Tak bardzo, że czytanie tej książki zajęło mi trzy miesiące. TRZY! To wiele o tym mówi.
      Skupiając się na fabule mam wrażenie, że istniała ona jedynie dzięki scenom erotycznym. Bez nich stałaby raczej w miejscu. No ale wiecie, jest scena uczty, jest rozmowa. I co? I seks. Jest rozmowa barona i gościa. I co? I seks. PO CO?! Rozmowa pomiędzy dwiema postaciami może być ciekawa bez wciskania seksu wszędzie gdzie się da. Tylko trzeba tę rozmowę umieć napisać. Tego jest przesyt w książce! I w każdej innej tej autorki! Wiecie, można wiele wybaczyć książce, błędy, nijakie niektóre postacie, jeśli coś innego ciągnie akcję, jeśli coś innego jest mocną stroną. Wtedy może książka by zasługiwała na ocenę 4/10, ale w momencie, kiedy fabuła opiera się na seksie, rozmyślaniu o nim, zastanawianiu się, wspominaniu, rozmowie o nim w dziewięćdziesięciu procentach, to tej fabuły nie ma. NIE MA. To jest straszne, bo widać tam zalążki potencjału.
      Jedyny plus to ten sam, co w każdej książce autorki. Zakończenie. Jak większość książki bywa wolne, nudne i po prostu leniwe, tak końcówka leci na łeb na szyję, dając nam tyle akcji, jakby Armentrout chciała całość upchnąć na około stu stronach. Dopiero to sprawia, że mam ochotę czytać, ale to przecież bez sensu, bo wiem jak będzie wyglądać następny tom. Tak samo jak każdy inny. I znowu w kolejnym tomie będę chciała czytać dopiero końcówkę. Niestety, zakończenie na tyle mnie zainteresowało, że chcę przeczytać kolejny tom.

Zobaczyłam czerwień.
Kapiącą na kamień.
Bryzgającą na blade kwiaty.
Krew.
      Główni bohaterowie są siłą napędową serii. Tutaj Lis jest nijaka. Niby odważna, ale ta odwaga to głównie intuicja, która zmusza ją do działania, a nie prawdziwa odwaga. Niby silna psychicznie, bo przeżyła to, co ją spotkało, ale z drugiej strony nie była sama. Cały czas powtarza, że jej układ z baronem nie zawiera seksu, że jest faworytą tylko z nazwy, a jej myśli głównie krążą wokół seksu i w jej życiu jest nad wyraz dużo zbliżeń. Wkurzała mnie od pierwszej strony. Bo pomimo bycia płytką, jest irytująca. To się wyklucza, ale jednak to tutaj działa. Ojeju, naprawdę miałam nadzieję, że gdzieś po drodze ją zabiją albo zyska charakter, jednak nic z tego. Cały czas była taka sama…
     Nasz główny facet jest typowym bad boyem. Bez emocji, zdolny do zabijania, moralnie szary, który wreszcie zaczyna coś czuć przy głównej bohaterce. Bleh. To jest wszędzie. Dosłownie wszędzie. Potężny wojownik o tajemniczej przeszłości, który nie zdradza swoich planów. On nawet nie miał podejścia do moich książkowych mężów! I jak ja miałam polubić chodzący schemat jakich wiele w większości średnich i słabych książek. I chociaż jego rasa mnie zaciekawiła, to cała otoczka wszystko zepsuła.

- Kiedy zostałaś sierotą?
- Kiedy się urodziłam? - Zaśmiałam się. - Albo wkrótce potem, jak przpuszczam.
      Czytając kolejną serię jednej autorki powinno się wiedzieć, czego się spodziewać. Miałam jednak nadzieję, że tym razem dostanę coś innego. Niestety. Pod przykrywką romantasy dostałam tandetny erotyk w świecie fantasy, który przypomina inne serie Armentrout. I tak jak one, dopiero ostatnie sto stron sprawiło mi przyjemność w czytaniu. Denne postacie, irytująca i płytka główna bohaterka, moralnie szary i schematyczny love interest nie pociągnęli fabuły, której ilość była jak w naparstku. Skromnie przedstawiony świat z nowymi rasami nie sprawił, bym poczuła się komfortowo czytając książkę. Ba, nie wciągnął mnie ani na chwilę. Jednak mistrzyni cliffhangerów sprawiła, że skumulowana akcja z całego tomu spakowana w ostatnie pięć-sześć rozdziałów przybrała taki obrót spraw, że przeczytam kolejne tomy tylko po to, by znowu złapać się na to samo.

  Tytuł: Upadek i Gniew
  Seria (tom): Przebudzenie (1)
  Autor: Jennifer L. Armentrout
  Tłumaczenie: Emilia Skowrońska
  Wydawnictwo: Akurat
  Liczba stron: 448
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok wydania: 2024

6 listopada 2024

Psianiołek, groby i miłość, czyli "Necrovet. Radiografia bytów nadprzyrodzonych" Joanna W. Gajzler

      To naprawdę dziwne uczucie, kiedy człowiek myśli, że seria jest trylogią, a tu się okazuje, że za jakiś czas premierę będzie miał tom czwarty. Tak, Necrovet nie zakończy się na trzecim tomie i cieszę się z tego powodu. Ta seria to moje comfort books, które otulają niczym kocyk i ocieplają serduszko jak gorąca herbatka z cytrynką w zimowy wieczór. Dlatego musiałam wziąć się za tom trzeci!

      Jesień przyniosła nie tylko żółte liście, lecz deszcz, pluchę, stworzenie rozkopujące groby, zły omen dla cioci Tereski oraz ptaka szczęścia, który… został postrzelony. Jednak to nie koniec, bo nadchodzi Halloween, kiedy zasłona między światami jest najcieńsza, a stwory, których zazwyczaj się nie widuje, wychodzą ze swoich ukryć.

- Aa, zaraz tam bestii - powiedziała staruszka. - Nie każde zwierzę to bestia.
- A nie każda bestia to zwierzę - dodała Florka. Ksiądz popatrzył na nią, kiwając głową. - Tak, niestety tak. Byłoby dużo prościej, gdyby każdą bestię można było poznać po rogach, kopytach czy płonących oczach.
      Bawiłam się świetnie! Ha! Właśnie tego potrzebowałam! Dużo miłości od mojego Koziołka i mnóstwo fantastycznych i fenomenalnych stworzeń! Zdecydowanie to jest to, czego mi brakowało od skończenia drugiego tomu. Do tego dla mnie trzeci tom trzyma poziom pierwszych dwóch. Chociaż porusza nieco inne tematy, a raczej wgryza się w nie, nadal ta seria jest fenomenalna.
      Na początek wspomnę, że byłam zachwycona, kiedy w tym tomie pojawiły się postacie z poprzednich części. Nie miały one jakiegoś szczególnego wątku, był swego rodzaju cameo, jednak to miłe, kiedy autorka nie zapomina o postaciach pobocznych. Zwłaszcza że akcja dzieje się na wsi, gdzie każdy każdego zna, ciągle się wpada na praktycznie te same osoby, więc byłabym zdziwiona, gdyby one się więcej nie pojawiły. Ba! Byłabym rozczarowana.
      A pozostając w wiejskim klimacie, muszę wspomnieć o scenie w kościele. Według mnie, była ona niesamowicie potrzebna i ważna. Dzięki niej miałam pogląd jak ludzie mniej więcej odbierają magię. I czuję tutaj trochę naleciałości średniowiecza, ale w obecnych czasach kwestia ma się często podobnie, jeśli chodzi o bycie osobą LGBTQ+. Fajnie jest pokazane, że często Kościół trzyma się konserwatywnych wartości, a wszystko co obce, nieznane i niezrozumiałe jest złe, jest dziełem szatana i trzeba to przepędzić.
      Jeśli zaś chodzi o fantastyczne zwierzęta, wchodziły głębiej. Mamy tutaj nie tylko małe, słodkie zwierzątka, chomiczki, czy zające z rogami, lecz pojawiają się już zombie czy demony. Tak więc krok w głąb w folklor różnych światów. I właśnie przez kolejne stworzenia, co jakiś czas łapałam się, że wyszukiwałam nazwy w google. I z każdym kolejnym wyszukiwaniem czułam coraz większy szacunek do autorki za research, który zrobiła.

Nigdy więcej, pomyślała.
Nigdy więcej nie postawi nogi w kościele.
Nie dlatego, że przestała wierzyć w Boga - wciąż uważała, że Bóg jest dobry. To ludzie pluli nienawiścią, a wiarą wycierali sobie gęby.
      Jeśli chodzi o bohaterów, związek Florki i Bastiana wszedł na kolejny poziom, co jest ważne, bo bohaterowie nie zostają na tym samym poziomie cały czas, lecz dorastają, ewoluują, co widać chociażby właśnie w tym związku. Jednak w pewnym momencie nie wiedziałam, czy śmiać się, czy mieć minę pod tytułem “co tu się odwala” (tak, chodzi o ogonek), co idealnie pasuje do naszej dwójki! O tak, uwielbiam ich, jak się wspierają, rozumieją, walczą o siebie, a jednocześnie są dla siebie wzajemnie tak zwanymi comfort person. Pokazuje to, że związek pomiędzy człowiekiem a postacią fantastyczną (pamiętajmy, Bastian jest koziołkiem) jest możliwy i należy ich traktować normalnie, a nie jak wynaturzenie. Dodatkowo właśnie taki związek pokazuje, jak ważny jest szacunek do drugiej osoby, a tolerancyjnym powinien być każdy.
      Autorka porusza jeszcze bardziej w tej części temat chorób psychicznych. Niestety, ale w naszym kraju ich świadomość jest bardzo niska, często są one ignorowane, a nawet wyśmiewane, a powinny być traktowane na równi z chorobami fizycznymi, a nawet poważniej. W tym przypadku mamy przedstawienie depresji oraz choroby afektywnej dwubiegunowej. Co mi sprawiło radość to fakt, iż zostały one przedstawione w sposób realny, rzeczywisty, bez przerysowanych kwestii. Dosłownie z szacunkiem do osób, u których je zdiagnozowano. Takie proste rzeczy sprawiają, że coraz więcej osób zaczyna interesować się tym tematem, a co za tym idzie, jest nadzieja, że ten świat będzie kiedyś lepszy.
      Bardzo mnie również cieszy rozwój relacji pomiędzy Florką, a Izabelą. Wreszcie ta dwójka zaczyna się do siebie zbliżać, zaczyna być niż koleżeńska, a nie tylko połączenie szef-pracownica. Niektóre sytuacje sprawiły, że jestem strasznie podekscytowana jak dalej potoczy się droga Florki, bo nie ukrywam, ale takie zakończenie zaserwowała autorka, że potrzebuję więcej! Nie może mnie tak zostawić z TAKĄ informacją. Ona dała furtkę na zupełnie nowe “przygody” jak i rozwój.
      Wiecie co mnie najbardziej dziwi? Że w wielu książkach błędy wkurzają mnie niemiłosiernie, dziwię się, jak można je popełniać, jak bohaterowie mogą pójść tą drogą, niezgodną z ich charakterem, zamiast tej, którą normalnie powinni wybrać. Jeśli chodzi o tę książkę, wszelkie błędy odchodzą w dal. Tak, widziałam je. Tak, zdawałam sobie z nich sprawę. I nie, nie przeszkadzały mi w czytaniu. Nie wiem, mój mózg chyba tak polubił tę serię i po prostu przyswoił ją sobie jako comfort book, że nawet te błędy nie są w stanie zepsuć mi przyjemności z czytania.

Czasem trzeba coś rozgrzebać. Nawet w zagojonej ranie może się zbierać ropa.
      Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że pozostajemy w stylu obyczajówki fantastycznej. Nie ma tutaj jakiegoś głównego wątku, który ciągnie się przez całą książkę, by na końcu dać nam grand finale, tylko jak to w poprzednich częściach było, mamy zbitek sytuacji, które tworzą życie codzienne bohaterów, ukazując powoli coraz więcej stworzonego świata, jednocześnie zagłębiając się w charakter, psychikę i życie postaci. Poruszane tematy są ważne, potrzebne, ale i dobrze przemyślane oraz przedstawione. Książka nie pozostaje bez wad, jednak nie psuły mi klimatu. Multum potworów i zwierząt z folklorów ubarwiają życie nie tylko bohaterom, lecz i mi. Prosta fabuła i niewyszukany język sprawiają, że jest to pozycja idealna do poduszki. Polecam prosto z serduszka!

  Tytuł: Necrovet. Radiografia bytów nadprzyrodzonych
  Seria (tom): Necrovet (3)
  Autor: Joanna W. Gajzler
  Wydawnictwo: SQN
  Liczba stron: 368
  Gatunek: fantastyka
  Rok wydania: 2024

20 października 2024

Niczym anime na papierze, czyli "Prize" Katt Lett

      Przyznam szczerze, nigdy nie miałam w planach czytania tej książki, nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Chociaż o samej autorce nie słyszałam za wiele (dobra, raz usłyszałam, zapomniałam, więc w teorii nigdy), to oglądałam recenzję jej innej serii, a dokładniej to Exitus Letalis. I dopiero po fakcie ogarnęłam, że to jest ta sama autorka. No ale podeszłam do tego ze świeżą głową.

      Siedemnastoletnie Europejka, będąc kolejny raz na wycieczce w Japonii, na własnej skórze doświadcza procederu handlu ludźmi. Porwana jako nagroda w turnieju członków yakuzy, wybrana przez jednego z wygranych, pragnie wrócić do domu. Jednak przeszkodą w tym jest rozwijające się w niej uczucie, którego się nie spodziewała.

-Dlaczego pan się wieszał? - spytała [...]
Rascal prychnął i wzruszył ramionami.
-Ciężar egzystencji mnie przytłoczył. - Zaciągnął się ostatni raz i zdusił papierosa w popielniczce. - Ktoś taki jak ty tego nie ogarnie. Wy się tniecie przez jakieś duperele. Bo matka nie puści na imprezę, bo koleżanka dupę obrobi, bo pies nasrał na dywanik przy łóżku. Zerwiecie z kimś w wieku lat trzynastu i mówicie, że świat się dla was skończył. Albo że czas zacząć żyć i nie myśleć o poznaniu kogoś. Kończycie osiemnaście i w płacz, że tacy starzy jesteście. W dupach się poprzewracało. Dzieci internetu, cholera.
      Cóż, jako iż nie spodziewałam się niczego, nie mogę powiedzieć, że jestem zawiedziona. Nawet mogę powiedzieć, że to nie było takie złe. Specyficzne, fakt, mające swój urok również, ale nie aż takie złe (czytałam gorsze książki jak Rodzina Monet czy Vamps, przy nich to jest całkiem spoko). Ale od początku.
      Opis trochę sugerował mi, że książka będzie opowiadała o tragicznych losach bohaterki, która została porwana, a następnie stała się nagrodą w turnieju walki. Mroczne klimaty i te sprawy. jednak okładka mówiła zupełnie co innego. I dobrze, że odrzuciłam sugerowanie się opisem, bo bym była strasznie zawiedziona. Kurczę, nie wiem do końca jak się zabrać za tę pozycję… Może tak.
      Akcja zamyka się dosłownie w kilku dniach. Od momentu wybrania bohaterki na nagrodę, aż do zakończenia akcji naprawdę minęło kilka dni, a działo się tam mniej więcej tyle, co w brazylijskiej telenoweli (nie tych, co oglądasz raz na miesiąc i wiesz wszystko, ale tych, co co chwilę są jakieś napady, rozstania, awantury i inne). Z jednej strony to jest spoko, bo mamy bardzo małą ilość stron, na których i tak znajdują się ilustracje, więc danie nie wiadomo jakiej ilości fabuły byłoby bezsensowne, potraktowane po łebkach. Dlatego ograniczenie się do zaledwie kilku dni było naprawde dobrym pomysłem. Zwłaszcza że możemy zapoznać się nie tylko z akcją, lecz i z bohaterami, z uczuciami, które nimi rządzą. Chociaż fakt, niektóre wątki zostały urwane w połowie, co mnie trochę frustrowało.
      Sam pomysł na fabułę nie był jakoś zły. Może został trochę potraktowany po macoszemu, a elementy, które powinny być wzięte trochę bardziej na serio, jak handel ludźmi czy próby samobójcze (spokojnie, nikt nie umarł, tylko zepsuł żyrandol…) mają w sobie za dużo komedii, to jednak można było to jakoś bardziej podkręcić. Ilość żartów jest ogromna, praktycznie w każdej sytuacji autorka starała się dorzucić coś żartobliwego, czy sytuację, czy dowcip. Momentami mogło to męczyć, bo brakowało mi powagi, by to wszystko równoważyć. Wątek romantyczny zajął tutaj około 90% książki. I wiecie, około czterech dni akcja, a wątek romantyczny pełną parą. No, może wątek romantyczny do za dużo powiedziane, bo to były bardziej podchody niczym gimnazjaliści. Ale co się dziwić, ta dwójka się nie znała w ogóle, do tego mieli przeszkodę plus życie prywatne chłopaków, które mocno wdało im się w kość. Ale muszę wspomnieć jedno. W ciągu tej książki tyle się działo, tyle wypadów do sklepów, tyle wyjść, ciągle gdzieś ich gnało, tu jakieś obiady, picie, bary, tyle sprzeczek, że ich doba trwała chyba kilka naszych dni, by to wszystko zmieścić. Momentami było tego wręcz za dużo.
      Zdarzyło się trochę błędów, czy to logicznych, czy ogólnych. Bohaterka zna japoński, tak nam jest przedstawione. Nie przeszkadza to jednak, by w dogodnych jej momentach nie była w stanie praktycznie niczego zrozumieć. Tak, japończycy mogą mówić szybko, niewyraźnie, slangiem i w ogóle, ale tutaj miałam naprawdę wrażenie, że ona rozumie ich język wybiórczo, kiedy jej jest to na rękę. Dodatkowo, padło stwierdzenie, że polski jest podobny do rosyjskiego. Wait, what?! Nie ma opcji, bym w to uwierzyła. Zwłaszcza, że w tej konkretnej sytuacji chłopak mówiący po polsku mówi slangiem. SLANGIEM. Ni ciulet to nie zadziała. Dodatkowo w książce pojawiają się wulgaryzmy. Nie mam z nimi jakiegoś problemu, ALE! Z tego co wiem, w Japonii nie ma typowych wulgaryzmów, więc jakim cudem one padły? Mogę się mylić, jeśli tak, proszę, poprawcie mnie. Jeśli chodzi o zakończenie, no jest to jakiś happy ending, którego się oczekuje po takich książkach, ale logicznie on dla mnie nie ma sensu. No durny.

-Możesz wybrać aż pięć dziwek!
-Chcę jedną - powiedział spokojnym, lecz stanowczym głosem.
      Jednak na sam początek zostałam wpakowana do brudnego, śmierdzącego pokoju z Rasuto (nie ma to jak przyjemne powitanie bohatera wśród śmieci, nie?), który w panice zaczyna sprzątać przed przyjazdem współlokatora, a jednocześnie ma nieproszonych gości, którzy go uświadamiają o jakimś wydarzeniu. I już tutaj poczułam, że mniej więcej wiem jak odbierać tego faceta. Nie potrzebowałam całych stron opisów, a wystarczył ten jeden moment, bym mogła “zweryfikować” jaki to rodzaj faceta. I niewiele się pomyliłam. Jest trochę schematyczny, bo wielki wojownik yakuzy o złotym serduszku dla głównej bohaterki, no kto by się tego spodziewał, nie? Ale miał coś w sobie, chyba charyzmę, która sprawiała, że było to na tyle akceptowalne, że sprawiało mi przyjemność czytanie o nim. O dziwo! To połączenie przemocy i agresji podczas walk z romantyczną częścią jego duszy daje całkiem niezłą mieszankę, idealną na głównego bohatera.
      Imię głównej bohaterki poznajemy dopiero gdzieś w połowie książki, lecz przez cały czas nazywana jest Prize, nagroda, bo w sumie tym właśnie była. No i Prize jest… Z jednej strony nijaka, a z drugiej pełna sprzeczności. Jak Rasuto ma charakter, tak ona jest nijaka. W jednej chwili odważna, by pięć sekund później rumienić się i bać odezwać. Cały czas mówi, że chce wrócić do domu, a gdy ma taką okazję, nagle wraca do tego mieszkania, by zostać niczym niewolnik, bez dokumentów, bez ubrań, bo… Bo właściwie nie wiem czemu. Jej podejście do chłopaków zmieniało się co godzinę. Raz chciała z nimi zostać, raz chciała wrócić do domu, by zaraz znowu chcieć zostać. Ona wypiera, jakoby padła ofiarą syndromu sztokholmskiego, jednak ja właśnie takie wytłumaczenie akceptuję jako to najbardziej racjonalne. No bo kurczę, zostaję porwana, a tu zamiast okrucieństw otrzymuję trochę troski, opiekę i zapewnienie, że nic mi się nie stanie. No i trzymałabym się takiego faceta, nie chcąc zostać skrzywdzoną, a “miłość” mogłaby się we mnie narodzić z powodu tej traumy (nie ukrywajmy, bohaterka przeżyła traumatyczne sytuacje, jeśli chodzi o samo porwanie, to nie jest nic normalnego ani przyjemnego!). Dlatego trochę pobłażliwie traktuję jej emocje i uczucia, bo przyjmuję pozycję, że nie do końca jest w stanie nad nimi zapanować przez to, co się stało.Ogólnie bohaterka mnie nie porwała, nie chciałam się z nią utożsamiać ani przyjaźnić. Trochę mnie irytowała głupotą i głupim oraz infantylnym zachowaniem. Całkowicie do wymiany.
      Na sam koniec mamy nasze Słoneczko. Rascal wpadł do książki na pełnych obrotach. Ledwo wszedł i już chciał się wieszać. Tak… Właśnie… Na szczęście mu nie wyszło, bo to głos rozsądku w tym całym chaosie. Stara się myśleć logicznie (co w tym dziwnego, skoro ojcuje Rasuto od dawna), dbać o swojego podopiecznego, a do tego zapewnia mu bezpieczeństwo. Ogólnie postać Rascala jest owiana tajemnicą. To najlepszy wojownik, trzeba się z nim liczyć, ma układy ze wszystkimi, niektóre osoby z wyższej logii jedzą mu z ręki, jest niebezpieczny i tak dalej. Ale co dokładnie robi, to nikt nie wie. Chyba w wielu twórczościach można spotkać takie osoby (Barney z HIMYM, Chandler z Friends), gdzie mamy charakter, osobowość, ale wiele rzeczy z ich życia jest ukryte. Dodaje to smaczku, jednak patrząc na to co się działo nie zaintrygowało mnie to na tyle, bym musiała wiedzieć więcej. Ale to właśnie on wytknął Prize, że to co ona czuje to syndrom sztokholmski. No koleś trzeźwo patrzy na całość. Nie daje się ponieść emocjom, chociaż nie ukrywa, że lubi się zabawić sytuacją. Jego najbardziej polubiłam.

- O kurwa!
- Nie, to tylko ja. - Uśmiechnął się Rascal.
      Największym plusem tej książki był dość prosty język, dzięki któremu pozycję czyta się bardzo szybko. Trochę mniejszym plusem jest Rascal i w sumie tutaj mogę zakończyć wypisywanie plusów. Książka nie posiada ich za wiele, jednak mimo to stanowi całkiem przyjemną odskocznię. Oczywiście, jeśli nie liczyć niektórych błędów i absurdów oraz nijaką główną bohaterkę. Postacie męskie są tu charakterystyczne, nacechowane zaletami i wadami, dzięki którymi wydają się “jacyś”. I to właśnie oni, według mnie, stanowią trzon tej nowelki. Bo nie ukrywam, to oni trzymali mnie, bym czytała dalej. Momentami miałam wrażenie, że jest to literatura rodem z Wattpada (więc niezbyt wysokich lotów), ale cóż, niektórzy właśnie takiej potrzebują, nie mi oceniać. I pozostanę do tej książki neutralna, bo z jednej strony naprawdę dobrze się bawiłam, czytając wieczorami, a z drugiej jest tu wiele, naprawdę wiele rzeczy do poprawy. Jeśli liczycie na dobrze przedstawiony motyw handlu ludźmi, bądź rozwinięte ukazanie yakuzy, nie bierzcie się za to. Zdecydowanie nie. Bo tutaj jest głównie głupiutki romans bez krztyny realności.

  Tytuł: Prize
  Autor: Michalina "Katt Lett" Daszuta
  Wydawnictwo: Kotori
  Liczba stron: 168
  Gatunek: nowela, light novel
  Rok pierwszego wydania: 2016

5 października 2024

Usiadła na tyłku i spokorniała, czyli "Dziedzictwo Ognia" Sarah J Maas

      Dwie za mną, więc trzeba kuć żelazo póki gorące. Albo czytać, póki nie rzuciłam tego w kąt. Naprawdę liczę, że kolejne tomy będą coraz lepsze. Nie chcę przeczytać takich kloców i stwierdzić, że to było marnowanie czasu!

      Celaena zostaje wysłana do Wendlyn, gdzie musi zmierzyć i pogodzić się ze swoją przeszłością. By jednak to zrobić, musi zapanować nad ogniem, który jest jej dziedzictwem. Gdy ta trenuje pod okiem Rowana, fae, który sprowadził ją do Warowni, król Adarlanu planuje coraz to mroczniejsze kroki. Z każdym dniem pojawia się coraz więcej pytań, a odpowiedzi, które może uzyskać od Maeve, wcale się nie zbliżają.

By zniszczyć potwora, wcale nie potrzeba innego potwora. Potrzeba światła, które przegna mrok.
      Cóż mogę powiedzieć, śmiać mi się chciało! Nasza wielka, cudowna, utalentowana zabójczyni sięgnęła dna, co jest dla mnie irracjonalne. Wiecie, tu jest kreowana na najlepszą w państwie zabójczynię, która nie ma sobie równych, która walczy najlepiej i w ogóle. A przyszło co do czego i nie daje rady. Jednak zaczynają się pojawiać fae, które są o wiele silniejsi, szybsi i sprytniejsi od ludzi, więc to jasne w sumie jest, że Celka może z nimi przegrać. Mimo to, nadal ten kontrast pokazania wielkości Celki i jej upadku przyprawia mnie o śmiech. Ale idziemy ku lepszemu, Mary Sue się chowa, powoli, powolutku powstaje normalna bohaterka, z którą można już wiązać jakieś nadzieje.
      W tym tomie autorka posunęła się o krok dalej w rozwoju bohaterów. Już nie opierała się na charakterze bohatera, który pasuje do sytuacji (Turniej? Niech będzie zabójcza zabójczyni. Kapitan Gwardii? Opanowany, stabilny facet). Teraz, wreszcie!, wykorzystała ich przeszłość, rozwijając postacie o żałobę, wewnętrzne rozterki, próby pokonania własnych lęków. W końcu mamy coś więcej niż tylko “ja, ja i ja” bohaterów. Bo w tym tomie może i samej akcji było mniej, to dostaliśmy pełen wachlarz emocji i rozwoju bohaterów, którego tak bardzo potrzebowałam, by wreszcie chociaż trochę zacząć lubić tę serię.
      Jedno można autorce zarzucić. W tym tomie zwolniła z akcją. Nie ma jej tyle co w poprzednich dwóch, tutaj wszystko dzieje się powoli. Bardzo powoli. O wiele więcej jest przygotowań niż rzeczywistej akcji. Ale! Ale patrząc na poprzednie dwie części, trzeba było tego. Miałam wrażenie, że w Szklanym Tronie i Koronie w Mroku autorka tak napchała akcji w fabule, że zapomniała o rozwoju bohaterów i cały ten rozwój przeniosła na tę część. Gdybym czytała ją jakoś osobno, dość spory czas później niż pierwszą i drugą część, prawdopodobnie by mi to bardzo przeszkadzało. Jednak czytałam to jedna po drugiej i nie miałam jakichś większych problemów, wręcz z ulgą przyjęłam, że wreszcie ten rozwój, nawet jeśli zajmował większość książki, się gdzieś ulokował.
      W tej części pojawiła się dodatkowa perspektywa, a mianowicie Manon i czarownic. Na początku w ogóle nie wiedziałam po co ona tutaj, dlaczego w tym tomie, jak to się nie łączy, ale potem pomyślałam sobie, że przecież trzeba je przedstawić trochę, skąd się to wszystko wzięło, co je łączy z Królem, jakie warunki panują w obozowisku, by w następnym tomie, gdzie możliwe, że będzie jakaś większa akcja z nimi (nie zaczęłam jeszcze kolejnego tomu… ups?) nie tracić czasu na wprowadzenie. W tym przypadku ta perspektywa działała jako uspokajacz akcji. Kiedy coś gdzieś się rozwijało, przy Manon było spokojniej, można było zwolnić. Ale też kolejnym plusem wprowadzenia czarownic był subtelny sposób pokazania, a którą stronę idzie Król, jakiego rodzaju planu można się po nim spodziewać. Bo jeśli zaczyna używać czarownic, to nie może być zbyt dobry. Do tego samo stworzenie czarownic mi się bardzo spodobało. Trzy klany, z pozoru różne, a jednak bardzo podobne.
      Wiecie co powitałam z radością? Fakt, że Celka jest odseparowana od Doriana i Chaola, a co za tym idzie, koniec z trójkątem miłosnym! On był naprawdę na siłę stworzony i ani trochę mi nie pasował. No dziadostwo jak nic. Chociaż najnowszy wątek miłosny Doriana również jest niczym dziadostwo, a przede wszystkim jest niepotrzebnie wepchany. Dorian by sobie dobrze poradził będąc sam. A tak to jako zapchaj dziurę autorka dała kolejny romans. Jakby, ta seria świetnie by się spisała (oprócz porządniejszego napisania jej) bez wątku romantycznego wciskanego na siłę. Ma mocne podstawy, które rozwinięte zajmowałyby całą przestrzeń fabularną. Dlatego nie wiem po co w ogóle wciskać tu romans.
      Zakończenie sprawiło, że zaczynałam czuć Mary Sue od Celki. Trochę zbyt potężna była, za łatwo jej to wszystko poszło. Wydaje mi się, że za mało czasu miała, by osiągnąć coś takiego, ale to tylko moje odczucia. Gdyby nie to, mogłabym powiedzieć, że finał był naprawdę dobry i fajnie wieńczył trud i pot Celki.

Władca uniósł kielich i zakręcił winem.
- Nie słyszałem, by twój legion dotarł do Rithold.
- Bo nie dotarł.
Chaol przygotował się w duchu na rozkaz stracenia Aediona, modląc się, aby to nie jemu przypadło to zadanie.
- Kazałem ci przyprowadzić twoich żołnierzy, generale - zagrzmiał król.
- A ja głupi myślałem, że stęskniliście się za mną, panie!
      Jak już wspomniałam wyżej, Celka powoli się naprawia. Dostała po tyłku, usiadła na nim i spuściła uszy. I doceniam, naprawdę doceniam jak Maas pokazała, że Celka, pomimo swojego pochodzenia, może być słabsza, bo przede wszystkim odrzucona przeszłość, odrzucone pochodzenie sprawia, że nie korzystamy z jego pełni możliwości. Mam wrażenie, że wreszcie w tym tomie Celka ściąga maskę zabójczyni, którą przywdziała, i próbuje żyć jako ona, jako Aelin, która musi odnaleźć siebie, pokonać swoje demony, nauczyć się walczyć magią, by odzyskać swój dom. I naprawdę miałam uśmiech na twarzy czytając jak Celka-Aelka raz po raz dostaje po dupie, a potem wstaje, zaciska pięści i ćwiczy, ćwiczy i ćwiczy, by tylko opanować swoje umiejętności. Tu już nie mamy księżniczkowatej paniusi, która kaprysi, bo buciki uwierają. Nie mamy zabójczyni z wielkim ego, która twierdzi, że pokona każdego. Mamy upartą, młodą kobietę, która musi się poczuć dobrze we własnym ciele takim, jakie jest, musi je zrozumieć, a przede wszystkim, musi poskromić swój charakter i wyostrzyć go, stając się w całości potężną bronią, którą będzie mogła użyć do osiągnięcia swoich celów. I dla takiej Celki-Aelki czytałam tę książkę!
      Chaol mnie w tym tomie strasznie denerwował. Roztaczał wokół siebie aurę niczym Mal z trylogii Griszy. Magia? A kysz z nią! Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. To zło wcielone! Jaki wychowany w nienawiści do magii rozumiem jego postawę, jednak kiedy dowiaduje się, że Celka posiada w sobie magię, nagle uważa, że ona nie jest taka spoko! Jeszcze kilka stron wcześniej była super, ale wystarczyła informacja o jej mocach i nagle zmiana nastawienia. Podobnie jest z Dorianem. Chaos jest z nim blisko, dopóki nie dowiaduje się o jego darze. I już zmiana nastawienia. Przyjaźnili się faceci tyle lat i bum, koniec braterskiej miłości, bo Chaos jest magicznym rasistą… No nie lubię dziada i nic tego nie zmieni.
Tutaj lojalność Chaola została wystawiona na próbę. Z jednej strony tak wiernie służył Królowi i Koronie, a z drugiej chciałby się przyłączyć do rebelii, że nie wie co do końca zrobić. I czerpałam wewnętrzną satysfakcję z jego przemiany. Zdecydowanie potrzebował odświeżenia charakteru i hierarchii wartości.
      Dorian za to… Hu hu hu, tu się zadziało. Dorian wreszcie zmężniał. Wziął się za tajemnice zamku, odkrył w sobie dar i próbuje to ogarnąć w dorosły i odpowiedzialny sposób. No zaplusował mi chłopak. Nie ukrywam, że gdyby nie wątek romansu, jego perspektywa byłaby jedną z bardziej dopieszczonych i przyjemnych do czytania.
      Rowana za to bym kopnęła, mając na sobie szpilki, ale tak, że aż po obcas by but w tyłek wszedł. Nie trawię kolesia. Nie interesuje mnie jaki był na końcu książki, mówię o całości. Wkurzający, egocentryczny, z wybujałym ego. O wiele gorszy niż Celka z pierwszego tomu, bo ta przynajmniej rozmawiała z ludźmi z niższego stanu. A ten? No korona by mu spadła, jakby był miły i rozmowny do innych. No wstyd. Po prostu wstyd. To, że cisnął Celke-Aelke to akurat mi się podobało, bo ją trzeba było cisnąć. Trzeba było jej pokazać, że stać ją na więcej, jeśli tylko się postara. Ale nie rozumiem jednego. Ciśnie ją, ciśnie, ciśnie, nagle się dowiaduje, że w przeszłości była w kopalni, była niewolnicą i nagle mięknie. To nie tak, że to nadal ta sama kobieta, co przed wyjawieniem tej informacji. Znaczy rozumiem, że pod wpływem informacji potrafimy zmienić swoje nastawienie do kogoś, ale z drugiej strony, on widział, że ona powoli daje sobie radę, jest uparta, więc nie wiem po co to mięknięcie. Żeby dać powód lubienia Rowana? Bo innego nie widać? Możliwe.

Uniosła twarz ku gwiazdom. Nazywała się Aelin Ashryver Galathynius i była dziedziczką dwóch potężnych linii, obrończynią niegdyś wspaniałego narodu, królową Terrasenu.Nazywała się Aelin Ashryver Galathynius i nie było w niej strachu.
      Dziedzictwo Ognia, w przeciwieństwie do poprzednich części, nie rozpieszcza ciągłymi akcjami i plot twistami fabularnymi. Za to jednak przedstawia nam cały przekrój zmian wewnętrznych u większości bohaterów. Szerzej opisany świat magiczny, nowe rasy jak czarownice czy wywerny, oraz wreszcie pojawienie się fae sprawia, że, o dziwo, naprawdę przyjemnie czyta się ten tom. I chociaż bohaterowie nadal są irytujący, to już nie tak, jak do teraz (Rowan dopiero zaczyna przygodę z nami, więc chyba musiał nadrobić tu dwie części bycia irytującym. Udało mu się). Nie spodziewałam się, że z każdą częścią ta seria będzie coraz lepsza. Widać, jak autorka dojrzewa wraz z bohaterami, jak zmienia się jej styl oraz że powoli skupia się na innych aspektach niż w poprzednich książkach. Czy polecam? Nieśmiało mogę powiedzieć, że nawet tak. Jest trochę rzeczy, które mi się nie podobały, ale widzę, że potencjał jest coraz mniej marnowany, autorka coraz więcej wyciska z tego świata, a ja zaczynam czekać na kolejne tomy.

  Tytuł: Dziedzictwo Ognia
  Seria (tom): Szklany tron (3)
  Autor: Sarah J. Maas
  Tłumaczenie: Marcin Mortka
  Wydawnictwo: Uroboros
  Liczba stron: 565
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok pierwszego wydania: 2014

19 września 2024

Jestem najlepszą zabójczynią, ale nie zabijam!, czyli "Korona w mroku" Sarah J Maas

      Ja naprawdę nie wiem, dlaczego nie umiem porzucać serii. No nie wiem. Nawet jak jest słaba, ja i tak na 90% przeczytam kontynuację. I właśnie tak się zadziało w tym przypadku. No to lecimy z tym koksem.

      Celaena wygrała turniej, więc została Królewską morderczynią. Z całych sił starała się wypełniać polecenia króla, jednocześnie pozostając w zgodzie z własnym sumieniem. A nieopuszczające ją uczucie, że w zamku coś złego i mrocznego się panoszy tylko potwierdza ciągle wzywające ją na szyi Oko Eleny. Król coraz bardziej knuje, atmosfera się zagęszcza, a Celaena musi zabić osobę, która była jej bliska. Niektóre tajemnice wychodzą na jaw, psując cały światopogląd dziewczyny.

I proszę cie, nie mów ani słowa. Rozmowę i czarowanie zostaw mnie.
Kapitan uniósł brwi.
-A więc jestem tu tlyko dekoracją?
-Ciesz się, że uznałam cie za dodatek godny siebie.
      Ten tom zaczął się trochę lepiej niż pierwszy. Początek mnie wciągnął i miałam nadzieję, że będzie to trochę bardziej ciekawsze niż poprzednia część. No cóż, na pewno mogę powiedzieć, że akcji tam było w bród. Cały czas coś się działo, cały czas Celaena musiała coś robić, ale jednocześnie wynudziłam się. I dla mnie to było dziwne, bo właśnie tyle do zrobienia, a jednocześnie nudne, nie zachęcające do czytania, dłużące się. Naprawdę nie sądziłam, że właśnie tak się da. Nadal jednak mogę stwierdzić, że sam pomysł na to wszystko był całkiem spoko. Coraz więcej informacji o świecie jest odkrywane, tajemnice przestają być tajemnicami, sprawiając, że chce się dalej czytać tylko po to, by wiedzieć co dalej, jak je rozwiązać, do czego one nawiązują. I właśnie to one głównie trzymały mnie w ryzach czytania.Gdyby nie te wszystkie tajemnice, nie skończyłabym tego tomu, to jest pewne.
      Akcją nie wychodzimy poza granice miasta, nadal chodzimy po znanym, a przynajmniej kojarzonym przez nas, otoczeniu. Jednak tym razem poznajemy posiadłości i domy mieszkańców, ich piwnice czy strychy. No i spoko, przynajmniej Maas nie ograniczyła nas do tego samego terytorium co w pierwszej części, tylko wprowadziła coś jeszcze, by jednak nas czymś zaciekawić.
      Plusem dla mnie było wreszcie ukazanie jak mniej więcej wygląda system magiczny, dlaczego jest jak jest, a dlaczego nie ma tego, czego nie ma. Do teraz to był lekki chaos, czemu jedni mają moce, a inni nie, nie było żadnej logiki w tym, a Maas niezbyt chętnie omawiała te ograniczenia. Dopiero tutaj, z czasem, odkrywała kolejno karty historii magii. Zdecydowanie podobało mi się to wdrożenie. Muszę przyznać, że systemy magiczne bywają potężne, trudne do zrozumienia dla niektórych. Nie raz analizowałam je, by zrozumieć i móc bardziej cieszyć się fabułą, dlatego, mimo późnego wprowadzenia wyjaśnienia, cieszyłam się w jaki sposób poznawałam ten system. Dało się go ogarnąć!
      Jedno muszę docenić. Czytając pierwszy tom, pojawiło się kilka nieścisłości, dziwnych rzeczy. Ten tom je wyjaśniał, sprawiał, że niektóre rzeczy miały sens, łączyły się z innymi. Brakowało mi tego.
      Update wątku romantycznego: Nadal dziadostwo.

Nigdy nie było między nimi żadnych barier z wyjątkiem jego idiotycznego strachu oraz dumy. Od chwili gdy wyciągnął ją z kopalni w Endovier, a ona spojrzała na niego po raz pierwszy, nadal dumna i zaciekła mimo roku niewoli w piekle, zmierzał przez cały czas ku niej i ku tej chwili. Otarł więc jej łzy, uniósł podbrudek i ją pocałował.
      Celka. Ach Celka. Co ja mam z tobą zrobić? No nie polubiłam jej nadal. Fakt, trochę zyskała w moich oczach, ale dopiero na koniec, kiedy zyskała więcej szarych komórek i wreszcie zaczęła myśleć. Jednak do tego czasu jej status Mary Sue w ogóle się nie zmienił. Jak nią była, tak została. Panna idealna powróciła, zabójczyni o sercu z kamienia, która nie będzie zabijać. No moralnie bielutka, nie? Jednak pojawiły się tu kolejne zgrzyty. A więc tak, Celka przeżyła traumę, która bardzo mocno na nią wpłynęła. Z jednej strony rozumiem, dlaczego nie wspominałą o tym, nie chciała wracać do tego, ale z drugiej strony to miało tak ogromny wpływ na nią, że pominięcie tego faktu jest wręcz dziwne. Jakby przypominała to sobie tylko w wybranych momentach, kiedy jest potrzebne, jakby to do niej nigdy nie wracało, chociaż skojarzeń do tego wydarzenia jest wszędzie pełno. Do tego drugi tom dzieje się niedługo po pierwszym, a Celka trochę się zmieniła (pomimo tych zmian nadal jest Mary Sue, to się nie zmieniło). W ciągu tak krótkiego okresu zmieniła się z rozpuszczonej nastolatki z zabójczynię. Ta zmiana poszła na plus, w zasadzie w pierwszym tomie powinna być właśnie bardziej taka niż beztroska, ale samo to, że tak szybko tak się zmieniła mi nie odpowiadało. No ale muszę przyznać jedno. Celka wreszcie pokazała się jako zabójczyni. Widać to było zwłaszcza podczas akcji ratowania Kapitana. No ten fragment mi się bardzo, ale to bardzo podobał. Wreszcie dostałam to, o czym czytałam! Szkoda, że takich chwil było za mało.
      Chaol… Huh… Z nim mam problem. Stał się odrobinę lepszy, znośniejszy, ale nadal pozostał durny jak lewy but. No nie pasuje mi jego zachowanie do wieku. Raz zachowuje się jak czterdziestolatek, raz jak dzieciak, no nie ma balansu. Czy mógłby on gdzieś wyjechać i już nie wracać?
      Dorian zaś mnie zadziwił. W tym tomie się ogarnął i dorósł. Zdecydowanie zyskuje na uwadze i zasługuje na więcej czasu antenowego. Jestem ciekawa w jakim kierunku pójdzie jego rozwój, czy nie spierdzielą go.

Pracowałam przez dziesięć lat, aby zyskać sławę i zapracować sobie na zaproszenie do zamku. Harowałam przez dziesięć lat, by móc zjawić się tu i zaśpiewać pieśń o magii, którą próbowałeś zniszczyć. Chciałam zaśpiewać po to, abyś wiedział, że wciąż tu jesteśmy. Możesz wyjąć magię spod prawa, możesz wymordować tysiące ludzi, ale ci z nas, którzy trzymają sie starych tradycju, wciąż tu są.
      Drugi tom serii Szklany Tron był jednocześnie lepszy i gorszy. Chociaż nadal pełen akcji, zagadek i zakrętów fabularnych, to wielokrotnie łapałam się na tym, że to jest nudne. Najchętniej zostawiłabym na czas nieokreślony, ale obiecałam sobie, że przeczytam wszystkie zaczęte serie do końca. Widać było, że Maas próbuje załatać niektóre błędy z pierwszego tomu, co koniec końców czasami wychodziło jej dobrze, ale przeskok pomiędzy tomami, patrząc na krótki czas dzielący obie akcje, był momentami aż nienaturalny. Całe szczęście, że postacie (przynajmniej niektóre) rozwijają się, dając nadzieję, że kolejne tomy będą lepsze, że nie będą tak irytujący, tak denerwujący jak do teraz. Patrząc na to jak autorka wykreowała system magiczny, jestem ciekawa jak bardzo go rozwinie, na ile pozwoli postaciom w niego wejść i z niego czerpać, by fabuła stała się jeszcze bardziej magiczna. Czy się dobrze bawiłam? Nie powiedziałabym, ale zostało mi jeszcze kilka tomów do końca. Nadal mam nadzieję, że to się rozwinie i polubię tę serię! Trzymajcie kciuki!

  Tytuł: Korona w mroku
  Seria (tom): Szklany tron (2)
  Autor: Sarah J. Maas
  Tłumaczenie: Marcin Mortka
  Wydawnictwo: Uroboros
  Liczba stron: 496
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok wydania: 2013

13 września 2024

Najlepsza zabójczyni z rozdmuchanym ego, czyli "Szklany Tron" Sarah J Maas

      Szklany tron zna chyba każdy fan fantastyki. Cały czas czytałam opinie, że to jedna z lepszych serii, że jest genialna… A że czytałam Dwory, inną serię od tej samej autorki, zaryzykowałam znowu.

      Celaena jest znana w całym państwie jako najlepsza zabójczyni. Dlatego też wyrok swój odsiaduje w kopalni, która dosłownie zabija człowieka, wyniszczając go. Całe jej życie zmienia się w momencie, gdy następca tronu przybywa do kopalni i oferuje Celce umowę. Jeśli wygra turniej i odsłuży kilka lat jako osobista zabójczyni Korony, zdobędzie wolność. Wiedziona tą pokusą zgadza się, a miasto, oprócz walk i treningów wita ją potworami i tajemnicami z dawnych lat.

- Wybierz coś innego. Może nasz trening stanie się ciekawszy. Mam nadzieję, że wreszcie się zmęczę.
- Obedrę cię żywcem ze skóry i wycisnę ci gałki oczne! - mruknęła Celaena, podnosząc rapier - To cię na pewno zmęczy.
      To moje drugie podejście do serii, dlatego mniej więcej wiedziałam czego oczekiwać. Miałam jednak nadzieję, że tym razem odbiór byłby lepszy.
      Nie ukrywam, fabuła całkiem mi się podobała. Sam pomysł jak połączyć życie pałacowe i dawne tajemnice było dobrą drogą. Nudno czytać o paniusi na salonach, ale o zabójczyni to co innego, zdecydowanie lepiej. Do tego podziwiam, że autorka tak komplikowała wszystko, tak utrudniała życie bohaterom, że gdy tylko zbliżałam się do jakiejś odpowiedzi, rozwiązania problemu, czy po prostu jakieś informacji, nagle myk, jeszcze większy chaos i wszystko, do czego dążyłam, oddalało się ode mnie o kolejne kroki. I tak cały czas. Jak trzeba wymyślić, a przede wszystkim ile tego trzeba wymyślić, żeby zapełnić tak całą książkę! Jednak z drugiej strony wykonanie tego wszystkiego było już zdecydowanie gorsze. Zdecydowanie zmarnowany potencjał. I nie wiem czy to wina tłumaczenia, czy autorka tak właśnie napisała, to po prostu momentami… nudziłam się! Pomimo ciągłej akcji, ciągłych plot twistów, byłam znudzona. Nie potrafiłam się wdrożyć w fabułę, nie potrafiłam tego wszystkiego odczuwać, ale jednocześnie doceniałam to wszystko, co zostało stworzone.
      Jeśli chodzi o fantastyczny świat, to z pozoru nie do końca mi na początku pasował. Był zupełnie odrealniony od świata wykreowanego przez Maas. Jednak im dalej w las, tym drzewa jakieś zieleńsze. Mając już jakieś podstawy i nawiązania, jakoś łatwiej było to wszystko połączyć, dopasować do siebie.
      Brakowało mi rozwinięcia turnieju. Zbyt duże skupienie na postaci Celki (wątek miłosny śmiało można było wyrzucić do kosza) sprawiło, że jedna z dwóch najważniejszych linii fabularnych została potraktowana po macoszemu. Niektóre konkurencje zostały tylko wspomniane, a treningi skrócone do minimum, a przecież to od niego zależało, czy Celka wróci do kopalni, czy też nie. I tu też leży niewykorzystany potencjał. Bo przecież nasza Celka jest zabójczynią! Można by idealnie przedstawić tę stronę jej osobowości, pokazać nam cały obraz dziewczyny, a nie tylko panienkę w zameczku w sukniach z marzeń. To by tak pięknie to dopełniło, ale nie, bo po co. Lepiej pisać o słodyczach i zamkowym życiu Celki. No ludzie, trzymajcie mnie, bo kiedyś rzucę tym telefonem przez książki, które na nim czytam. A obecnie nie mam żadnego w zapasie!
      Największa wadą tej książki jest to, że niektóre rzeczy muszą zostać opisane, nazwane, bo inaczej ich nie odczuwamy. Celaena jest zabójczynią - nazwali to, ale po jej zachowaniu tego nie widać. Celka była w kopalni, gdzie wyniszcza się organizm - ok, pokazali to na początku, ale potem praktycznie nic z tego nie wynikło, ani stan zdrowia dziewczyny, ani osłabienie, ani nic, po prostu fakt, który dodaje dramatyzmu postaci. Chaol i Dorian są wieloletnimi przyjaciółmi - po ich zachowaniu nie powiedziałabym, o wiele bardziej wyglądają jak książę i kapitan gwardii, którzy współpracują wiele lat. Rozumiecie o co chodzi? To tak, jak kiedy ktoś mówi, że jest fajny, bo z jego zachowania tego nie wynika, ale chce, by każdy wiedział, że jest fajny. Niestety, wiele rzeczy tak zanika. Ale z drugiej strony trzeba by było przerobić ponad połowę książki, jak nie więcej, żeby to wszystko ukazać.
      Odnośnie trójkąta miłosnego mam tylko jedno zdanie: Dziadostwo. Po prostu dziadostwo.

-Idź sobie stąd. Chce umrzeć.
-Piękne dziewice nie powinny umierać w samotności- rzekł i nakrył jej dłoń własną.- Czy chcesz, abym ci poczytał w chwili twojej śmierci? Ktorą historie wybierasz?
Celeana cofnęła dłoń.
-Może o księciu-idiocie, który nie chciał zostawić zabójczyni w spokoju?
-Och! To moja ulubiona historia! Ma przecież szczęśliwe zakończenie, wiesz? Zabójczyni udawała złe samopoczucie, aby przyciągnąć uwagę księcia! Ktozby się domyślił? To doprawdy sprytna dziewczyna. A scena łóżkowa jest doprawdy urzekająca. Warto brnąc przez te niekończące się sprzeczki, aby do niej dotrzeć!
      Największy minus tej książki, to główna bohaterka. Borze zielony szumiący za oknem, jak ona mnie irytowała. Miałam wrażenie, że jest durna, chociaż nie była. Z każdą kolejną stroną miałam jej coraz bardziej dość. Taka potężna zabójczyni, taka cudowna, taka wspaniała! I chociaż na zadaniach radziła sobie całkiem spoko, tak samo jak na treningach, to nie widać było tego, kim była. Zachowywała się jak n astolatka z nadętym ego. Miałam wrażenie, że trzeba było mi przypominać jak wspaniała jest, bo nie było tego po niej widać. No naprawdę! I chociaż wiem, że musiała szybko dorosnąć, to zachowywała się jak nastolatka i trzydziestolatka jednocześnie, a dodatkowo chyba nawet wymagała, by traktowali ją jak dorosłą. A w książce ma siedemnaście lat, jeśli dobrze pamiętam. Toż to smarkula. I poza tym jak mogę uwierzyć, że tak młoda osoba będzie najwspanialszą zabójczynią w państwie? No przepraszam, ale to mi zalatuje Mary Sue. Praktycznie idealna postać. O jeżu z jabłuszkiem na grzbieciku, dawno nie wyklinałam tak bohatera. No nie mogłam baby znieść. Jedyne co ją ratuje to okruch człowieczeństwa. Znaczy, kamień człowieczeństwa. Bo jak autorzy zazwyczaj opisują najlepszych zabójców jako zimne, ciche postacie, które nienawidzą każdego, albo mają typowo neutralny stosunek do życia, tak tutaj Celka kocha piękne suknie, kocha zwierzęta, chce uratować pieska, kocha czytać… Jest po prostu człowiekiem. I z jednej strony to nie jest obraz, do którego przywykłam, tak z drugiej prawie mi on pasował. Prawie, bo jednak odrobinę kłócił się z zabójczą naturą Celki.
Wspomniałam na początku, że Celka nie jest durna? Otóż jest. Wyobraźcie sobie, macie ważny egzamin fizyczny, ćwiczycie do niego, trenujecie, aż nagle stwierdzacie, że dwie noce PRZED egzaminem nie będziecie spać, tylko czytać. Kobieto, tu się ważą losy twojej wolności, jesteś aż tak durna, czy aż tak wielkie ego masz, że nie potrzebujesz odpoczynku?! I jeszcze kreowanie postaci na wybitną zabójczynię, która przez większość czasu tylko jęczy i marudzi i narzeka… Nie. Po prostu nie.
      Przez jakiś czas miałam wrażenie, że Chaol jest tą dobrze napisaną postacią, aż właśnie drugi raz sięgnęłam po tę książkę. Ja przepraszam bardzo, ale czy ten facet ma jakieś kompetencje? Kapitan Gwardii, czyli facet odpowiedzialny na Gwardię, za bezpieczeństwo, z głową na karku, który przejmie dowodzenie w momentach grozy. A t przychodzi problem i Kapitanik nie wie jak się zachować, bo tak strasznie jest. Tak, chodzi o sytuację z niedojedzonymi psami. Nie wiedział jak postąpić, gdy znajduje resztki psów. W tej chwili tego nie wiem, ale jakbym była Kapitanem Gwardii, a do tego tak zachwalanym, tak komplementowanym Kapitanem Gwardii jak Chaol, to raczej bym wiedziała. A nie puszyła się jak paw, robiła za ważniaka i dezorientowała się, gdy coś by się gorszego działo.
      Księcia jeszcze jako tako zniosłam, chociaz nadal dziwię się, że według niego atak wściekłości, krzyczenie na przedmioty i gryzienie kija do bilardu przez OPANOWANĄ zabójczynię jest urocze. Facet chyba rzadko kiedy randkował z kobietami, skoro ma takie, a nie inne poczucie uroczości.

[...] zdobywca drugiego miejsca to tylko trochę bardziej eleganckie miano dla pierwszego przegranego.
      Jestem tak bardzo zawiedziona. Po licznych komentarzach, że “Szklany Tron” jest najlepsza serią Maas miałam dość spore oczekiwania, niestety jednak legły one w gruzach. Chociaż świat stworzony został naprawdę dobrze, tak oprócz ciągłego wodzenia czytelnika za nos odnośnie rozwiązania problemów chyba jedyny plus tej powieści. Niestety, główna fabuła zazwyczaj obejmuje Celaenę i jej rumieńce do Księcia czy Chaola. To co najważniejsze, czyli turniej, został potraktowany po macoszemu. Jej zabójcza część osobowości została przytłumiona na rzecz rozpieszczonej, marudzącej i jojczącej nastolatki, która krzyczy na bile, bo nie trafiła do dziury. Ta opanowana, trzymająca emocje na wodzy jest chodzącym wulkanem emocji, które się z niej często wylewają. Nie ma nad nimi żadnej kontroli. Nauczona zabijać bez mrugnięcia okiem rumieni się od pocałunków. Książka pełna sprzeczności, chowająca to, co powinno być najważniejsze, a eksponująca typowo młodzieżowe “wartości” jak trójkąt miłosny, za ciasne pantofelki, czytanie romansów czy Mary Sue. Nawet nie mogę powiedzieć, że przynajmniej szybko się czytało. Wynudziłam się strasznie, męczyłam się okropnie. Niestety, ale bardzo dużo mam do zarzucenia tej książce. Przede wszystkim zmarnowany potencjał, bo fundamenty pod fabułę są świetne (zabójczyni po roku w kopalni bierze udział w treningu, by zyskać wolność), jednak wykonanie… Bardzo, ale to bardzo słabe. Jedyne co, to warto przeczytać przy okazji czytania Księżycowego Miasta, bo są pewne nawiązania. Nawet ponowne przeczytanie nie uratowało tego tomu. Jak był słaby, tak słaby został. Meh.

  Tytuł: Szklany tron
  Seria (tom): Szklany tron (1)
  Autor: Sarah J. Maas
  Tłumaczenie: Marcin Mortka
  Wydawnictwo: Uroboros
  Liczba stron: 520
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok wydania: 2013

4 września 2024

Mała piekarka, wielki ludek, czyli "Wypieki defensywne. Przewodnik dla czarodziejów i czarodziejek" T. Kingfisher

      Chyba każdy wie, że uwielbiam Wydawnictwo SQN i ufam im pod względem wydawanych książek. Dlatego też, kiedy przeczytałam ten tytuł, musiałam od razu dodać na Legimi na półkę i czytać! No przecież Wypieki Defensywne brzmi tak komicznie i jednocześnie poważnie!

      Miasto, w którym mieszka Mona, jest chronione przez potężnych czarodziejów, których magia zachwyca każdego. Monie do nich daleko, ponieważ jej magia ogranicza się do manipulacją ciastem, pilnowaniem, by się nie spaliło oraz ożywianiem go. Dlatego kiedy zostaje wrobiona, robi wszystko, by się uniewinnić, pomimo swoich zaledwie czternastu lat. Los sprawia, iż na jej drodze zostają postawione poważniejsze przeszkody, z którymi może sobie nie poradzić.

Kiedy człowiek czuje się beznadziejnie, świadomość, że wygląda tak, jak się czuje, stanowi pewne pocieszenie.
      Będę szczera. Podeszłam do tej książki z myślą, iż to jakaś bajka dla dzieci. Nie pomyliłam się za wiele, bo jest to pozycja skierowana do młodszych, ale i starsi znajdą w niej coś, co im się spodoba. Dlatego też zdziwiłam się, kiedy książka rozpoczyna się znalezieniem przez Monę trupa w jej własnej kuchni. Takiego prawdziwego, żywego, a raczej nieżywego trupa. I mimo to, ani na sekundę nie poczułam, żeby akcja zaczęła iść w mrocznym kierunku. Wręcz przeciwnie, nadal był utrzymany lekki styl. Ale wracając do fabuły, muszę przyznać, że nie czytam aż tyle książek skierowanych do młodszych, więc nie wiem co jest powiewem świeżości, a co wykorzystaniem popularnych schematów czy motywów, ale miałam wrażenie, że autorka bawi się, wtłaczając wszystkie akcje i akrobacje w fabułę. Z jednej strony mamy poważny problem jak próba morderstwa, samo morderstwo, ucieczka z domu, a z drugiej strony przeplatane jest to humorem, zabawnymi momentami, jak chlebowy cyrk, i też rozumowaniem przez dziecko świata. Bo nie ukrywajmy, czternastolatka to jeszcze dziecko, które nie do końca rozumie powagę intryg politycznych. A nie ukrywam, to właśnie one, pod przykrywką przygód Czarodziejki, są głównym napędem fabularnym. Brakowało mi trochę rozbudowania świata, przedstawienia systemu magicznego, co się z czym wiąże (jestem fanka fantastyki, uwielbiam czytać o magii w danym świecie, takie małe zboczenie), jednak rozumiałam, że skoro sama bohaterka mało co wiedziała o całej magii i tym co się dzieje na świecie, to skąd miałaby nam to przedstawić?
      Muszę wspomnieć o jednym ważnym elemencie fabuły, a mianowicie humorze. Dowcipy lecące na lewo i prawo nie męczą, a wręcz przeciwnie, są miłym relaksem, który równoważny powagę sytuacji i sprawia, że nie ma się czym denerwować. Takie połączenie powagi i humoru idealnie pasuje do każdego wieku. Oj, zdecydowanie nie potrafiłam się nie uśmiechać, czytając tę pozycję. Nawet niektóre pomysły bohaterów były tak nierealne, tak durne, że aż śmieszne i działające w praktyce. Właśnie czegoś takiego mi brakowało! Nie, żeby myśleć jak rozwiązać problem, czy skomplikowane akcje, a właśnie tak absurdalne rozwiązania, które zaserwowała mi Mona. Bo co jest też ważne, Mona jest piekarzem i właśnie wokół tej dziedziny krążą wszystkie jej pomysły. Chyba nigdy się nie spotkałam, by bohater pochodził z niszy magicznej, by nie miał wielkich mocy czy potężnych umiejętności, tylko polegał na swoich “marnych” działaniach, a przede wszystkim na swojej pomysłowości. Byłam zachwycona ostatnią akcją w książce, jak dziewczynka poradziła sobie z całym tym majdanem, wykorzystując swoje umiejętności i wiedzę na najwyższym poziomie.
      Bardzo byłam zadowolona, kiedy rozwiązania problemów były iście dziecinne! Główna bohaterka jest przecież dzieckiem, dlatego jej postępowanie było zgodne z wiekiem. I czasami wychodziły komiczne rzeczy, jak wielkie ciastka walczące w obronie miasta. Epickie pomysły! Już nie mówiąc o tym, że w tak młodej głowie “powstał pomysł” na stworzenie Boba, a dzięki magii, ożył on. Bo Bob, to zakwas. Ale nie taki zwykły zakwas, bo taki, co zżera szczury. I rośnie, jedząc dosłownie wszystko. Uśmiałam się po pachy, czytając o nim.

Nie można się smucić, jedząc babeczkę borówkową – jestem pewna, że to fakt naukowy.
      Mona jest postacią dość prostą, jak to bywa u dziecka. Chce być dobra w tym, co robi, nie lubi problemów, chce, by był pokój i jednocześnie chce bronić to, co dla niej ważne. Jest odważna,ale też nie zdaje sobie sprawy z powagi zagrożenia. Jest po prostu prostym dzieckiem, cieszącym się życiem. I właśnie jej oczami jest przedstawiony świat jak i historia. Jako, że dziewczynka głównie przebywała przy rodzinie, nie zna dokładnie świata, co da się odczuć, ale dzięki temu i my poznajemy go razem z nią.
      Patyk za to jest bez magicznym chłopcem, którego urok to osobowość. Daje sobie radę w życiu kombinując ile się da. To on w dużej mierze pokazuje nam świat też na swój dziecinny sposób. Momentami może być denerwujący, ale mimo wszystko da się go lubić.
      Jedyne do czego mogę się przyczepić, to czasami zbyt infantylne zachowanie dorosłych. Tego nie lubię w książkach dla młodszych. Świat przedstawiony oczami młodego bohatera jest w porządku, bo to wokół niego wszystko się kręci, to jednak dorośli nadal zostają dorosłymi i ich zachowanie nie powinno dziecinnieć, a tutaj zdarzyło się to kilka razy. Szkoda, no wielka szkoda. Jednak pomimo tego, bohaterowie poboczni zostali stworzeni naprawdę w porządku. Jest kilkoro specyficznych postaci, które dodają koloru tej książce, sprawiają, że nie tylko fabuła idzie do przodu, lecz i świat magiczny został pokazany trochę bardziej. A ich charaktery są zdecydowanie unikalne.

Miała na sobie brudne buty i skarpety nie do pary. Wydało mi się to takie smutne. No, oczywiście sama jej śmierć była smutna – prawdopodobnie, chyba że dziewczyna była okropną osobą – ale śmierć w niesparowanych skarpetkach z jakiegoś powodu zdawała się szczególnie smutna.
      “Wypieki defensywne” zdecydowanie przeniosły mnie do innego świata, może nie pełnego magii, lecz przepełnionego przygodą i ciastem. Magia tutaj odgrywa ważną rolę, jednak nie dominuje, aż do wielkiego finału, podczas którego to właśnie na niej wszyscy polegają. Mona i Patyk są genialnymi głównymi bohaterami, którzy nie pozwolili mi się ani przez chwilę nudzić. Świat przedstawiony oczami młodej czarownicy jest przystępny również i dla starszych. Wydaje mi się, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, czy to kolejną przygodę, może odrobinę wytchnienia bądź wesołość, której każdy potrzebuje. Ta książka jest takim polepszaczem humoru, który czyta się z ciepłą herbatką pod kocykiem, może nawet na głos dziecku.
Wciągnęła mnie od razu i nie chciała puścić. Mam nadzieję, że i Ciebie tak wciągnie.

  Tytuł: Wypieki defensywne. Przewodnik dla czarodziejów i czarodziejek
  Autor: T. Kingfisher
  Tłumaczenie: Dominika Schimscheiner
  Wydawnictwo: SQN
  Liczba stron: 336
  Gatunek: fantastyka, literatura młodzieżowa
  Rok wydania: 2020

27 sierpnia 2024

Zabójcza gra na wyspie, czyli "I nie było już nikogo" Agatha Christie

      Co jakiś czas czyszczę sobie facebooka i discorda, wychodząc z grup i serwerów, które umierają, bądź w których nie ma nic interesującego. No i ostatnio dołączyłam do serwera książkar, gdzie znajduje się sekcja książek miesiąca. No i w sierpniu wybór padł na “I nie było już nikogo” od Agathy Christie. Dlatego też wyszłam ze swojej strefy komfortu i przeczytałam.

      Wyspa Żołnierzyków od zawsze była na językach ludzi, dlatego, kiedy dziesięcioro gości otrzymało zaproszenia do przyjazdu w owe miejsce, nie zastanawiali się długo. Cały pobyt minąłby pewnie spokojnie, gdyby nie fakt, że już od pierwszego dnia zaczęli umierać goście. Nikt nie miał alibi, a na wyspie przebywali jedynie oni. Kto zabijał? Jak? I dlaczego?
Nie mogąc opuścić wyspy, próbują odnaleźć mordercę i sami ujść z życiem.

Raz dziesięciu żołnierzyków pyszny obiad zajadało.
Nagle jeden się zakrztusił – i dziewięciu pozostało.

Tych dziewięciu żołnierzyków tak wieczorem balowało,
Że aż rano jeden zaspał – ośmiu tylko pozostało.

Ośmiu dziarskich żołnierzyków po Devonie wędrowało.
Jeden zostać chciał na zawsze… No i właśnie tak się stało.
      Muszę przyznać, że rzadko kiedy czytam kryminały. Cóż, mam umysł ścisły, i chociaż powinnam w takim razie lubić ten gatunek, bo jak w działaniu mam składniki, a nie mam wyniku, tak nie lubię niespodzianek i praktycznie od razu spoileruję sobie dosłownie wszystko. Tak było również i w tym przypadku. I to mi polepszyło komfort czytania książki.
      Wprowadzenie naraz dziesięcioro głównych bohaterów nie było dla mnie przyjemne. Zapamiętanie kto jak się nazywa, jakiego charakteru jest, kim z zawodu jest było dla mnie dość długie i często posiłkowałam się ściągawką. Bardzo krótkie rozdziały, pisane z perspektywy wszystkich osób niestety pogłębiały moje ogłupienie. Dopiero w momencie, kiedy liczba bohaterów została zredukowana, mogłam na spokojnie ogarnąć kto kim jest. I jak dla mnie to był jedyny minus tej książki.
      “I nie było już nikogo” to świetny kryminał, w którym zagadki i tajemnice czyhają na każdym kroku. Naprawdę trzeba się zagimnastykować, by odgadnąć mordercę. I chociaż znałam go po kilkunastu stronach, po jego zachowaniu nie mogłam odczuć, by to był on. Dla mnie to było coś fenomenalnego, bo autorka bawiła się, zabijając kolejno ludzi. Miałam wrażenie, że autorka po prostu kładła im kłody pod nogi, a bohaterowie po prostu żyli własnym życiem. Obserwowanie jak działa ich psychika, jak nastawiają się przeciwko sobie, by zaraz współpracować i chwilę później znowu wskazywać kto mógł zabić było naprawdę przyjemne.
      Już po drugim morderstwie można się domyśleć jak kolejno będą ludzie zabijani. Jednak mały szkopuł tkwi w tym, że niektóre rodzaje śmierci można inaczej interpretować, inaczej uzyskać, patrząc na to, co znajduje się na wyspie. Dzięki temu jest małe zaskoczenie, nie jest aż tak przewidywalnie. Mimo to, nie wiadomo kiedy nadejdzie kolejna śmierć. Nie ma wytycznych, że każdego dnia, każdego ranka znajdzie się trupa. Pomiędzy śmiercią dwóch osób mogło minąć kilka godzin, mogła całą noc, nic nie było wiadome jeśli chodzi o czas i ofiarę.
      Zakończenie było dla mnie czymś dziwnym, lecz jednocześnie niesamowitym. Jak bardzo trzeba było przemyśleć kolejność zabijania, relacje między bohaterami, ich psychikę, by samo zakończenie oprzeć nie na działaniu mordercy, tylko stanie, w jakim się znajdowała jedna z postaci. Tak, to mały spoiler, ale nie powinien zepsuć zabawy, ponieważ finał i tak jest niesamowity pod względem przygotowania go i dążenia do niego.
      Miałam mały problem z epilogiem. List wyjaśniający wszystko był z jednej strony potrzebny, a z drugiej zbyt długi. Zdecydowanie kilka razy chciałam go zostawić i nie czytać, jednak jak już to była końcówka to dokończyłam go. Ale ledwo. Po prostu był nudny, chociaż wyjaśniał wszelkie motywy i pomysły mordercy. Dopiero po przeczytaniu go poczułam, że taki epilog był naprawdę potrzebny. Nie wypowiedź śledczego, czy scena schowania dokumentów do archiwum, lecz właśnie list mordercy, wyjaśniający wszystko. Ale nadal był on nudny.

Siedmiu żołnierzyków zimą do kominka drwa rąbało.
Jeden zaciął się siekierą – sześciu tylko pozostało.

Sześciu wkrótce znęcił miodek. Gdy go z ula podbierali,
Pszczoła ukuła jednego – i tylko w piątkę zostali.

Pięciu sprytnych żołnierzyków w prawie robić chce karierę.
Jeden już przymierzył togę – i zostało tylko czterech.
      Postacie było całkowicie od siebie różne. Każda z nich przedstawiała zupełnie inny typ osobowości. I chociaż akcja działa się zbyt szybko, by wczuć się w bohatera, to dało się zaprzyjaźnić z niektórymi, poznać je do tego stopnia, by zacząć rozumieć ich sposób myślenia.Czasami zachowania bohaterów były przerysowane, to znaczy zareagowali za bardzo, albo za mało, patrząc na to co się zadziało i jacy byli oni sami, ale z drugiej strony skąd mamy wiedzieć, jak my się zachowamy w takiej sytuacji? Czy nie zbzikujemy i po prostu nie będziemy sobą? nie da się przewidzieć, więc dla mnie było to mrugnięciem oka w stronę naturalności i rzeczywistości ludzkiego życia.
      Postacie poboczne pojawiają się jedynie na samym początku książki i końcu, przez prawie całą powieść mamy do czynienia jedynie z dziesięcioma głównymi bohaterami, co przyjęłam z ulgą, bo jednak im więcej postaci się pojawia, tym trudniej jest ich wszystkich zapamiętać. Tutaj postacie dalszoplanowe były po prostu wykorzystane i odstawione. Nie brały udziału w głównej fabule, więc ich charaktery nie zostały rozwinięte, czemu nie miałam za złe, bo dobrze rozumiałam, że rozwinięcie ich byłoby niepotrzebne.
Czterech dzielnych żołnierzyków raz po morzu żeglowało.
Gdy wychynął śledź czerwony, zjadł jednego – trzech zostało.

Trójka miłych żołnierzyków Zoo sobie raz zwiedzała.
Gdy jednego ścisnął niedźwiedź, dwójka tylko pozostała.

Dwóch się w słonku wygrzewało pod błękitnym czystym niebem,
Ale słońce tak przypiekło, że pozostał tylko jeden.

A ten jeden, ten ostatni, tak się przejął dolą srogą,
Że aż z żalu się powiesił i nie było już nikogo.
      Rzadko kiedy wychodzę ze swojej strefy komfortu i sięgam po coś innego niż fantastyka, dlatego podeszłam do tej pozycji sceptycznie. Wiedziałam, że Agatha Christie jest Królową Kryminałów przez wielkie K, dlatego miałam nadzieję, że pomimo mojego preferowanego gustu będzie to dobre. I było. Przez pierwsze strony było mi ciężko, jednak im dalej, tym trudniej było się odciągnąć. Fenomenalne połączenie intryg i tajemnicy, okraszone psychiką ludzką, która w podbramkowych sytuacjach może nie zachowywać się logicznie sprawia, że czyta się książkę z zapartym tchem. Byłam wodzona za nos przez całą fabułę, od początku, aż do końca. Nie miałam nic przeciwko! Mała liczba stron sprawia, że “akcja” zwalnia jedynie minimalnie, a wszelkie rozmowy wnoszą coś do naszego typowania kim jest morderca. Zdecydowanie dobra pozycja, by zacząć przygodę z kryminałami. Aż mam ochotę kupić wszystkie książki tej autorki i trzymać na regale. Kto wie, może się skuszę!

  Tytuł: I nie było już nikogo
  Autor: Agatha Christie
  Tłumaczenie: Roman Chrząstowski
  Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
  Liczba stron: 216
  Gatunek: kryminał, sensacja, thriller
  Rok wydania: 1939

19 sierpnia 2024

Faceci? Fuj, fuj, ohyda, czyli "Girl, Goddess, Queen" Bea Fitzgerald

      Nie raz wspominałam na blogu, że przeczytałam książkę przez wpływ TikToka. I ta pozycja wpadła mi w ręce przez dokładnie ten sam powód. No bo książka na podstawie mitologii, a dokładniej Hades i Persefona?! Biorę! I to w ciemno!

      Mit, jaki znamy o Persefonie i Hadesie, to kłamstwo! To nie Hades ją porwał, lecz Persefona sama wskoczyła do jego królestwa, żądając ochrony przed Zeusem, który chciał boginię za żonę. Teraz musi urzeczywistnić swój plan, dzięki któremu świat bogów i ludzi nie będzie taki sam.

- Wiedziałam, że przekonasz go do współpracy. Jak tego dokonałaś? - dopytuje Styks.
- On twierdzi, że nieodpowiednio się obchodziłam z jego zwojami.
- Właśnie tak. Nadal jestem wściekły - mówi Hades.
      To jest kolejna książka z serii “rzuciłabym o ścianę, ale szkoda mi telefonu”. Jeszcze początek dał mi nadzieję, że to może być coś dobrego, że dostaniemy silną kobieca postać i równego jej mężczyznę, że stworzą mocarną parę, która zawładnie światem. A dostałam Mary-Sue i Ciamajdę w feminazistowskim klimacie. O jeżu z jabłuszkiem na pleckach, za jakie grzechy to zostało wydane? Sam pomysł na fabułę był naprawdę dobry, ale to zmarnowany potencjał. W pewnym momencie mamy narzucony światopogląd bez żadnych wyjątków. A mianowicie, mężczyźni są źli. Wszyscy. No, może oprócz Hadesa, ale on lubi “kobiece” sprawy, nie zachowuje się jak typowy facet, więc jest ok. Serio? Ale serio?! Nie znalazł się tutaj żaden mężczyzna, czy to bóg, czy ktoś inny, który by został przedstawiony jako “stereotypowy” facet i był dobry. Nie. Bo każdy facet chce rządzić, chce panować nad kobietą, ma płeć piękną za słabą i nieudolną. Nie ma wyjątków. Bo nie. Znaczy, że co, że świat jest zero-jedynkowy? Faceci źli, okropni, a babki te dobre? Znaczy nie, tu też autorka jechała po kobietach, a dokładniej po tych, które zgadzały się na takie traktowanie przez facetów. Jeśli się nie sprzeciwiały, nie należał się im szacunek. Bo czemu? Przecież nie walczą o prawa kobiet. A nie przyszło jej do głowy, że są mężczyźni potężniejsi od kobiet i bunt czasami nie ma sensu? Że wtedy trzeba mieć “Plan B”, albo jakikolwiek plan, by się buntować, a nie na chama, na konia i dzidami ich? No najwidoczniej nie. Borze zielony, szumiący za oknem, jak ja się wściekałam. Bo bazując na takim świecie fabuła nie może być dobrze poprowadzona.
     Doceniam fakt, że to Persefona gra tutaj pierwsze skrzypce i to z jej perspektywy została poprowadzona narracja, bym mogła poznać wszelkie motywy działania dziewczyny. Bo już na początku jest pokazana jako buntowniczka, która chce uniknąć swojego losu za wszelką cenę. No i spoko, tu zaczyna się jazda. Jest pościg, jest ucieczka, jest tajemniczy nieznajomy. I w momencie, kiedy Perfefcia wpada do Hadesa, zaczynają się schody. Na wierzch wychodzi Mary-Sue. Początkowa przebiegłość ustępuje byciu idealnym we wszystkim. WSZYSTKIM. No bo ona jest cudowna i umie wszystko. A jak nie umie, to zaraz się nauczy. Dajcie jej dwie strony.
      Miałam nadzieję na jakiś gorący romans, bo wiecie, Pan Podziemia i Bogini Kwiatów. Śmierć i Życie. Przeciwieństwa. To mogłoby wyjść niesamowicie. No nie wyszło. I to bardzo. Zamiast epickiego love story jest nastoletni romansik pomiędzy dorosłymi. Przypominam, Hades jest Panem Podziemia, który żyje trochę lat, który wygrał wojnę, Persefona sprzeciwiła się samemu Zeusowi, wydudkała Hadesa, zmusiła go do gościny. A zachowują się jak młodziki, którzy robią podśmiechujki ze słowa “seks”. Zamiast tego używają słów typu “no wiesz”, niczym gimnazjaliści. Znaczy teraz to uczniowie szkoły podstawowej. To było tak krępujące dla mnie, tak momentami żałosne… Zwłaszcza że cały ten romans polegał na dogryzaniu sobie, jak w większości książek. Kto się czubi ten się lubi - chyba autorzy za bardzo lubią to powiedzenie. A taki dorosły, dojrzały związek byłby czymś niesamowitym. To nie, nie będzie go, bo się nie sprzeda. W teorii można to zaliNajbardziej wkurzało mnie to, że wiele rzeczy zostało potraktowane po macoszemu, bez wgłębiania się w temat, co niszczyło cały odbiór.

- Kiedy je rozsiewałam, byłeś jeszcze po tamtej stronie wredości.
- Cóż, to nie był subtelny gest z twojej strony. Kwiatowy odpowiednik psa obsikującego swoje terytorium.
      Persefona to typowa Mary Sue. Panna idealna, której się udaje wszystko. Jest potężna, ale oczywiście o tym nie wie. Użycie mocy? Wystarczy, że spróbuje raz czy dwa, że się skupi i wszystko się uda! No bo po co dorastanie do mocy, po co treningi. Przecież dajmy jej jak najwięcej mocy, by mogła być głową rebelii! Jej główną cechą była irytacja. I nie to, że irytowała się często, ale była irytująca. I to do granic możliwości. Zachowywała się jak typowa nastolatka z buntem w głowie. Fakt, większośc życia spędziła na wysoie z dala od wszystkich, więc nie była obyta, a do tego była młoda, ale ona została przedstawiona jako młódka w ten bardziej negatywny sposób. Zdecydowanie nie polubiłam jej.
      Hadesowi ucięto za to jaja. Serio. Nie mam tego potężnego wojownika, który włada kraina umarłych, lecz ciamajdę, który siedzi w domu i zajmuje się “kobiecymi”, jak na tamte czasy, rzeczami. Ba, nawet nie skończył ogarniać do końca swoich ziem, bo nie wiedział jak. To co to za władca?! Taki, który czeka na wybawienie, tym razem pod postacią Persefci, która z miejsca wykona jego zadanie. Ale wracając do Hadesa, zdecydowanie nie zostanie moim mężem książkowym. Oj nie. On nawet nie lubi walczyć. Taki tam pacyfista. I w teorii to nie jest nic złego, ale w tym zestawieniu nie kupuję tego!
      Postacie drugoplanowe potrafią dopełnić historię. Jednak nie tutaj. W tym przypadku każda z nich jest jednej cechy. Faceci są źli. Kobiety są beznadziejne bądź spoko,w zależności czy się buntują, czy nie. Jest jedna postać kobieta stworzona na zasadzie “nie słucham rozkazów, jestem wredna dla każdego, nie lubię nikogo” i w sumie tyle postaci różnorodnych. Cała reszta jest mdła, płaska i po prostu mam wrażenie, że robią za statystów w tym dramacie.

Wiecznie to samo. Starać się, dbać o siebie, wstrzymywać oddech i milczeć. Być doskonałą, byle zyskać więcej opcji, zwiększyć swoje szanse na zdobycie w miarę znośnego małżonka.
A potem doskonalić się w doskonałości, byle ów małżonek nie przestał być w miarę znośny, kiedy już staniesz się jego własnością.
      “Girl, Goddess, Queen” robi nadzieję na naprawdę dobry retelling mitu i Hadesie i Persefonie. A potem zostawia nas na gołym lodzie z tanim, nastoletnim romansem, z Mary-Sue oraz bezjajowym-Hadesem, którzy nie tylko nie przyciągają mnie do siebie, a wręcz odpychają. Fabuła, jeśli tylko wstawić innych bohaterów, mogłaby się obronić, lecz w tym zestawieniu jest zmarnowanym potencjałem, który rani moje serce. Retelling mitu nie tyle nie wyszedł jak powinien, co w ogóle nie wyszedł.
Mam wrażenie, że przeczytałam inną wersję niż wszyscy, bo większość opinii jest pozytywna, a mi się w ogóle nie podobała. Przeczytałam całość, bo miałam nadzieję, że w pewnym momencie to się jednak naprostuje. Cóż, zmarnowałam całe popołudnie na to. Ale wy nie musicie, bo zdecydowanie NIE polecam.

  Tytuł: Girl, Goddess, Queen
  Autor: Bea Fitzgerald
  Tłumaczenie: Stanisław Kroszczyński
  Wydawnictwo: Jaguar
  Liczba stron: 480
  Gatunek: fantastyka, romans, literatura młodzieżowa
  Rok wydania: 2023