Celaena zostaje wysłana do Wendlyn, gdzie musi zmierzyć i pogodzić się ze swoją przeszłością. By jednak to zrobić, musi zapanować nad ogniem, który jest jej dziedzictwem. Gdy ta trenuje pod okiem Rowana, fae, który sprowadził ją do Warowni, król Adarlanu planuje coraz to mroczniejsze kroki. Z każdym dniem pojawia się coraz więcej pytań, a odpowiedzi, które może uzyskać od Maeve, wcale się nie zbliżają.
By zniszczyć potwora, wcale nie potrzeba innego potwora. Potrzeba światła, które przegna mrok.Cóż mogę powiedzieć, śmiać mi się chciało! Nasza wielka, cudowna, utalentowana zabójczyni sięgnęła dna, co jest dla mnie irracjonalne. Wiecie, tu jest kreowana na najlepszą w państwie zabójczynię, która nie ma sobie równych, która walczy najlepiej i w ogóle. A przyszło co do czego i nie daje rady. Jednak zaczynają się pojawiać fae, które są o wiele silniejsi, szybsi i sprytniejsi od ludzi, więc to jasne w sumie jest, że Celka może z nimi przegrać. Mimo to, nadal ten kontrast pokazania wielkości Celki i jej upadku przyprawia mnie o śmiech. Ale idziemy ku lepszemu, Mary Sue się chowa, powoli, powolutku powstaje normalna bohaterka, z którą można już wiązać jakieś nadzieje.
W tym tomie autorka posunęła się o krok dalej w rozwoju bohaterów. Już nie opierała się na charakterze bohatera, który pasuje do sytuacji (Turniej? Niech będzie zabójcza zabójczyni. Kapitan Gwardii? Opanowany, stabilny facet). Teraz, wreszcie!, wykorzystała ich przeszłość, rozwijając postacie o żałobę, wewnętrzne rozterki, próby pokonania własnych lęków. W końcu mamy coś więcej niż tylko “ja, ja i ja” bohaterów. Bo w tym tomie może i samej akcji było mniej, to dostaliśmy pełen wachlarz emocji i rozwoju bohaterów, którego tak bardzo potrzebowałam, by wreszcie chociaż trochę zacząć lubić tę serię.
Jedno można autorce zarzucić. W tym tomie zwolniła z akcją. Nie ma jej tyle co w poprzednich dwóch, tutaj wszystko dzieje się powoli. Bardzo powoli. O wiele więcej jest przygotowań niż rzeczywistej akcji. Ale! Ale patrząc na poprzednie dwie części, trzeba było tego. Miałam wrażenie, że w Szklanym Tronie i Koronie w Mroku autorka tak napchała akcji w fabule, że zapomniała o rozwoju bohaterów i cały ten rozwój przeniosła na tę część. Gdybym czytała ją jakoś osobno, dość spory czas później niż pierwszą i drugą część, prawdopodobnie by mi to bardzo przeszkadzało. Jednak czytałam to jedna po drugiej i nie miałam jakichś większych problemów, wręcz z ulgą przyjęłam, że wreszcie ten rozwój, nawet jeśli zajmował większość książki, się gdzieś ulokował.
W tej części pojawiła się dodatkowa perspektywa, a mianowicie Manon i czarownic. Na początku w ogóle nie wiedziałam po co ona tutaj, dlaczego w tym tomie, jak to się nie łączy, ale potem pomyślałam sobie, że przecież trzeba je przedstawić trochę, skąd się to wszystko wzięło, co je łączy z Królem, jakie warunki panują w obozowisku, by w następnym tomie, gdzie możliwe, że będzie jakaś większa akcja z nimi (nie zaczęłam jeszcze kolejnego tomu… ups?) nie tracić czasu na wprowadzenie. W tym przypadku ta perspektywa działała jako uspokajacz akcji. Kiedy coś gdzieś się rozwijało, przy Manon było spokojniej, można było zwolnić. Ale też kolejnym plusem wprowadzenia czarownic był subtelny sposób pokazania, a którą stronę idzie Król, jakiego rodzaju planu można się po nim spodziewać. Bo jeśli zaczyna używać czarownic, to nie może być zbyt dobry. Do tego samo stworzenie czarownic mi się bardzo spodobało. Trzy klany, z pozoru różne, a jednak bardzo podobne.
Wiecie co powitałam z radością? Fakt, że Celka jest odseparowana od Doriana i Chaola, a co za tym idzie, koniec z trójkątem miłosnym! On był naprawdę na siłę stworzony i ani trochę mi nie pasował. No dziadostwo jak nic. Chociaż najnowszy wątek miłosny Doriana również jest niczym dziadostwo, a przede wszystkim jest niepotrzebnie wepchany. Dorian by sobie dobrze poradził będąc sam. A tak to jako zapchaj dziurę autorka dała kolejny romans. Jakby, ta seria świetnie by się spisała (oprócz porządniejszego napisania jej) bez wątku romantycznego wciskanego na siłę. Ma mocne podstawy, które rozwinięte zajmowałyby całą przestrzeń fabularną. Dlatego nie wiem po co w ogóle wciskać tu romans.
Zakończenie sprawiło, że zaczynałam czuć Mary Sue od Celki. Trochę zbyt potężna była, za łatwo jej to wszystko poszło. Wydaje mi się, że za mało czasu miała, by osiągnąć coś takiego, ale to tylko moje odczucia. Gdyby nie to, mogłabym powiedzieć, że finał był naprawdę dobry i fajnie wieńczył trud i pot Celki.
Władca uniósł kielich i zakręcił winem.Jak już wspomniałam wyżej, Celka powoli się naprawia. Dostała po tyłku, usiadła na nim i spuściła uszy. I doceniam, naprawdę doceniam jak Maas pokazała, że Celka, pomimo swojego pochodzenia, może być słabsza, bo przede wszystkim odrzucona przeszłość, odrzucone pochodzenie sprawia, że nie korzystamy z jego pełni możliwości. Mam wrażenie, że wreszcie w tym tomie Celka ściąga maskę zabójczyni, którą przywdziała, i próbuje żyć jako ona, jako Aelin, która musi odnaleźć siebie, pokonać swoje demony, nauczyć się walczyć magią, by odzyskać swój dom. I naprawdę miałam uśmiech na twarzy czytając jak Celka-Aelka raz po raz dostaje po dupie, a potem wstaje, zaciska pięści i ćwiczy, ćwiczy i ćwiczy, by tylko opanować swoje umiejętności. Tu już nie mamy księżniczkowatej paniusi, która kaprysi, bo buciki uwierają. Nie mamy zabójczyni z wielkim ego, która twierdzi, że pokona każdego. Mamy upartą, młodą kobietę, która musi się poczuć dobrze we własnym ciele takim, jakie jest, musi je zrozumieć, a przede wszystkim, musi poskromić swój charakter i wyostrzyć go, stając się w całości potężną bronią, którą będzie mogła użyć do osiągnięcia swoich celów. I dla takiej Celki-Aelki czytałam tę książkę!
- Nie słyszałem, by twój legion dotarł do Rithold.
- Bo nie dotarł.
Chaol przygotował się w duchu na rozkaz stracenia Aediona, modląc się, aby to nie jemu przypadło to zadanie.
- Kazałem ci przyprowadzić twoich żołnierzy, generale - zagrzmiał król.
- A ja głupi myślałem, że stęskniliście się za mną, panie!
Chaol mnie w tym tomie strasznie denerwował. Roztaczał wokół siebie aurę niczym Mal z trylogii Griszy. Magia? A kysz z nią! Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. To zło wcielone! Jaki wychowany w nienawiści do magii rozumiem jego postawę, jednak kiedy dowiaduje się, że Celka posiada w sobie magię, nagle uważa, że ona nie jest taka spoko! Jeszcze kilka stron wcześniej była super, ale wystarczyła informacja o jej mocach i nagle zmiana nastawienia. Podobnie jest z Dorianem. Chaos jest z nim blisko, dopóki nie dowiaduje się o jego darze. I już zmiana nastawienia. Przyjaźnili się faceci tyle lat i bum, koniec braterskiej miłości, bo Chaos jest magicznym rasistą… No nie lubię dziada i nic tego nie zmieni.
Tutaj lojalność Chaola została wystawiona na próbę. Z jednej strony tak wiernie służył Królowi i Koronie, a z drugiej chciałby się przyłączyć do rebelii, że nie wie co do końca zrobić. I czerpałam wewnętrzną satysfakcję z jego przemiany. Zdecydowanie potrzebował odświeżenia charakteru i hierarchii wartości.
Dorian za to… Hu hu hu, tu się zadziało. Dorian wreszcie zmężniał. Wziął się za tajemnice zamku, odkrył w sobie dar i próbuje to ogarnąć w dorosły i odpowiedzialny sposób. No zaplusował mi chłopak. Nie ukrywam, że gdyby nie wątek romansu, jego perspektywa byłaby jedną z bardziej dopieszczonych i przyjemnych do czytania.
Rowana za to bym kopnęła, mając na sobie szpilki, ale tak, że aż po obcas by but w tyłek wszedł. Nie trawię kolesia. Nie interesuje mnie jaki był na końcu książki, mówię o całości. Wkurzający, egocentryczny, z wybujałym ego. O wiele gorszy niż Celka z pierwszego tomu, bo ta przynajmniej rozmawiała z ludźmi z niższego stanu. A ten? No korona by mu spadła, jakby był miły i rozmowny do innych. No wstyd. Po prostu wstyd. To, że cisnął Celke-Aelke to akurat mi się podobało, bo ją trzeba było cisnąć. Trzeba było jej pokazać, że stać ją na więcej, jeśli tylko się postara. Ale nie rozumiem jednego. Ciśnie ją, ciśnie, ciśnie, nagle się dowiaduje, że w przeszłości była w kopalni, była niewolnicą i nagle mięknie. To nie tak, że to nadal ta sama kobieta, co przed wyjawieniem tej informacji. Znaczy rozumiem, że pod wpływem informacji potrafimy zmienić swoje nastawienie do kogoś, ale z drugiej strony, on widział, że ona powoli daje sobie radę, jest uparta, więc nie wiem po co to mięknięcie. Żeby dać powód lubienia Rowana? Bo innego nie widać? Możliwe.
Uniosła twarz ku gwiazdom. Nazywała się Aelin Ashryver Galathynius i była dziedziczką dwóch potężnych linii, obrończynią niegdyś wspaniałego narodu, królową Terrasenu.Nazywała się Aelin Ashryver Galathynius i nie było w niej strachu.Dziedzictwo Ognia, w przeciwieństwie do poprzednich części, nie rozpieszcza ciągłymi akcjami i plot twistami fabularnymi. Za to jednak przedstawia nam cały przekrój zmian wewnętrznych u większości bohaterów. Szerzej opisany świat magiczny, nowe rasy jak czarownice czy wywerny, oraz wreszcie pojawienie się fae sprawia, że, o dziwo, naprawdę przyjemnie czyta się ten tom. I chociaż bohaterowie nadal są irytujący, to już nie tak, jak do teraz (Rowan dopiero zaczyna przygodę z nami, więc chyba musiał nadrobić tu dwie części bycia irytującym. Udało mu się). Nie spodziewałam się, że z każdą częścią ta seria będzie coraz lepsza. Widać, jak autorka dojrzewa wraz z bohaterami, jak zmienia się jej styl oraz że powoli skupia się na innych aspektach niż w poprzednich książkach. Czy polecam? Nieśmiało mogę powiedzieć, że nawet tak. Jest trochę rzeczy, które mi się nie podobały, ale widzę, że potencjał jest coraz mniej marnowany, autorka coraz więcej wyciska z tego świata, a ja zaczynam czekać na kolejne tomy.
Tytuł: Dziedzictwo Ognia
Seria (tom): Szklany tron (3)
Autor: Sarah J. Maas
Tłumaczenie: Marcin Mortka
Wydawnictwo: Uroboros
Liczba stron: 565
Gatunek: fantastyka, romantasy
Rok pierwszego wydania: 2014
0 komentarzy:
Prześlij komentarz