19 września 2024

Jestem najlepszą zabójczynią, ale nie zabijam!, czyli "Korona w mroku" Sarah J Maas

      Ja naprawdę nie wiem, dlaczego nie umiem porzucać serii. No nie wiem. Nawet jak jest słaba, ja i tak na 90% przeczytam kontynuację. I właśnie tak się zadziało w tym przypadku. No to lecimy z tym koksem.

      Celaena wygrała turniej, więc została Królewską morderczynią. Z całych sił starała się wypełniać polecenia króla, jednocześnie pozostając w zgodzie z własnym sumieniem. A nieopuszczające ją uczucie, że w zamku coś złego i mrocznego się panoszy tylko potwierdza ciągle wzywające ją na szyi Oko Eleny. Król coraz bardziej knuje, atmosfera się zagęszcza, a Celaena musi zabić osobę, która była jej bliska. Niektóre tajemnice wychodzą na jaw, psując cały światopogląd dziewczyny.

I proszę cie, nie mów ani słowa. Rozmowę i czarowanie zostaw mnie.
Kapitan uniósł brwi.
-A więc jestem tu tlyko dekoracją?
-Ciesz się, że uznałam cie za dodatek godny siebie.
      Ten tom zaczął się trochę lepiej niż pierwszy. Początek mnie wciągnął i miałam nadzieję, że będzie to trochę bardziej ciekawsze niż poprzednia część. No cóż, na pewno mogę powiedzieć, że akcji tam było w bród. Cały czas coś się działo, cały czas Celaena musiała coś robić, ale jednocześnie wynudziłam się. I dla mnie to było dziwne, bo właśnie tyle do zrobienia, a jednocześnie nudne, nie zachęcające do czytania, dłużące się. Naprawdę nie sądziłam, że właśnie tak się da. Nadal jednak mogę stwierdzić, że sam pomysł na to wszystko był całkiem spoko. Coraz więcej informacji o świecie jest odkrywane, tajemnice przestają być tajemnicami, sprawiając, że chce się dalej czytać tylko po to, by wiedzieć co dalej, jak je rozwiązać, do czego one nawiązują. I właśnie to one głównie trzymały mnie w ryzach czytania.Gdyby nie te wszystkie tajemnice, nie skończyłabym tego tomu, to jest pewne.
      Akcją nie wychodzimy poza granice miasta, nadal chodzimy po znanym, a przynajmniej kojarzonym przez nas, otoczeniu. Jednak tym razem poznajemy posiadłości i domy mieszkańców, ich piwnice czy strychy. No i spoko, przynajmniej Maas nie ograniczyła nas do tego samego terytorium co w pierwszej części, tylko wprowadziła coś jeszcze, by jednak nas czymś zaciekawić.
      Plusem dla mnie było wreszcie ukazanie jak mniej więcej wygląda system magiczny, dlaczego jest jak jest, a dlaczego nie ma tego, czego nie ma. Do teraz to był lekki chaos, czemu jedni mają moce, a inni nie, nie było żadnej logiki w tym, a Maas niezbyt chętnie omawiała te ograniczenia. Dopiero tutaj, z czasem, odkrywała kolejno karty historii magii. Zdecydowanie podobało mi się to wdrożenie. Muszę przyznać, że systemy magiczne bywają potężne, trudne do zrozumienia dla niektórych. Nie raz analizowałam je, by zrozumieć i móc bardziej cieszyć się fabułą, dlatego, mimo późnego wprowadzenia wyjaśnienia, cieszyłam się w jaki sposób poznawałam ten system. Dało się go ogarnąć!
      Jedno muszę docenić. Czytając pierwszy tom, pojawiło się kilka nieścisłości, dziwnych rzeczy. Ten tom je wyjaśniał, sprawiał, że niektóre rzeczy miały sens, łączyły się z innymi. Brakowało mi tego.
      Update wątku romantycznego: Nadal dziadostwo.

Nigdy nie było między nimi żadnych barier z wyjątkiem jego idiotycznego strachu oraz dumy. Od chwili gdy wyciągnął ją z kopalni w Endovier, a ona spojrzała na niego po raz pierwszy, nadal dumna i zaciekła mimo roku niewoli w piekle, zmierzał przez cały czas ku niej i ku tej chwili. Otarł więc jej łzy, uniósł podbrudek i ją pocałował.
      Celka. Ach Celka. Co ja mam z tobą zrobić? No nie polubiłam jej nadal. Fakt, trochę zyskała w moich oczach, ale dopiero na koniec, kiedy zyskała więcej szarych komórek i wreszcie zaczęła myśleć. Jednak do tego czasu jej status Mary Sue w ogóle się nie zmienił. Jak nią była, tak została. Panna idealna powróciła, zabójczyni o sercu z kamienia, która nie będzie zabijać. No moralnie bielutka, nie? Jednak pojawiły się tu kolejne zgrzyty. A więc tak, Celka przeżyła traumę, która bardzo mocno na nią wpłynęła. Z jednej strony rozumiem, dlaczego nie wspominałą o tym, nie chciała wracać do tego, ale z drugiej strony to miało tak ogromny wpływ na nią, że pominięcie tego faktu jest wręcz dziwne. Jakby przypominała to sobie tylko w wybranych momentach, kiedy jest potrzebne, jakby to do niej nigdy nie wracało, chociaż skojarzeń do tego wydarzenia jest wszędzie pełno. Do tego drugi tom dzieje się niedługo po pierwszym, a Celka trochę się zmieniła (pomimo tych zmian nadal jest Mary Sue, to się nie zmieniło). W ciągu tak krótkiego okresu zmieniła się z rozpuszczonej nastolatki z zabójczynię. Ta zmiana poszła na plus, w zasadzie w pierwszym tomie powinna być właśnie bardziej taka niż beztroska, ale samo to, że tak szybko tak się zmieniła mi nie odpowiadało. No ale muszę przyznać jedno. Celka wreszcie pokazała się jako zabójczyni. Widać to było zwłaszcza podczas akcji ratowania Kapitana. No ten fragment mi się bardzo, ale to bardzo podobał. Wreszcie dostałam to, o czym czytałam! Szkoda, że takich chwil było za mało.
      Chaol… Huh… Z nim mam problem. Stał się odrobinę lepszy, znośniejszy, ale nadal pozostał durny jak lewy but. No nie pasuje mi jego zachowanie do wieku. Raz zachowuje się jak czterdziestolatek, raz jak dzieciak, no nie ma balansu. Czy mógłby on gdzieś wyjechać i już nie wracać?
      Dorian zaś mnie zadziwił. W tym tomie się ogarnął i dorósł. Zdecydowanie zyskuje na uwadze i zasługuje na więcej czasu antenowego. Jestem ciekawa w jakim kierunku pójdzie jego rozwój, czy nie spierdzielą go.

Pracowałam przez dziesięć lat, aby zyskać sławę i zapracować sobie na zaproszenie do zamku. Harowałam przez dziesięć lat, by móc zjawić się tu i zaśpiewać pieśń o magii, którą próbowałeś zniszczyć. Chciałam zaśpiewać po to, abyś wiedział, że wciąż tu jesteśmy. Możesz wyjąć magię spod prawa, możesz wymordować tysiące ludzi, ale ci z nas, którzy trzymają sie starych tradycju, wciąż tu są.
      Drugi tom serii Szklany Tron był jednocześnie lepszy i gorszy. Chociaż nadal pełen akcji, zagadek i zakrętów fabularnych, to wielokrotnie łapałam się na tym, że to jest nudne. Najchętniej zostawiłabym na czas nieokreślony, ale obiecałam sobie, że przeczytam wszystkie zaczęte serie do końca. Widać było, że Maas próbuje załatać niektóre błędy z pierwszego tomu, co koniec końców czasami wychodziło jej dobrze, ale przeskok pomiędzy tomami, patrząc na krótki czas dzielący obie akcje, był momentami aż nienaturalny. Całe szczęście, że postacie (przynajmniej niektóre) rozwijają się, dając nadzieję, że kolejne tomy będą lepsze, że nie będą tak irytujący, tak denerwujący jak do teraz. Patrząc na to jak autorka wykreowała system magiczny, jestem ciekawa jak bardzo go rozwinie, na ile pozwoli postaciom w niego wejść i z niego czerpać, by fabuła stała się jeszcze bardziej magiczna. Czy się dobrze bawiłam? Nie powiedziałabym, ale zostało mi jeszcze kilka tomów do końca. Nadal mam nadzieję, że to się rozwinie i polubię tę serię! Trzymajcie kciuki!

  Tytuł: Korona w mroku
  Seria (tom): Szklany tron (2)
  Autor: Sarah J. Maas
  Tłumaczenie: Marcin Mortka
  Wydawnictwo: Uroboros
  Liczba stron: 496
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok wydania: 2013

13 września 2024

Najlepsza zabójczyni z rozdmuchanym ego, czyli "Szklany Tron" Sarah J Maas

      Szklany tron zna chyba każdy fan fantastyki. Cały czas czytałam opinie, że to jedna z lepszych serii, że jest genialna… A że czytałam Dwory, inną serię od tej samej autorki, zaryzykowałam znowu.

      Celaena jest znana w całym państwie jako najlepsza zabójczyni. Dlatego też wyrok swój odsiaduje w kopalni, która dosłownie zabija człowieka, wyniszczając go. Całe jej życie zmienia się w momencie, gdy następca tronu przybywa do kopalni i oferuje Celce umowę. Jeśli wygra turniej i odsłuży kilka lat jako osobista zabójczyni Korony, zdobędzie wolność. Wiedziona tą pokusą zgadza się, a miasto, oprócz walk i treningów wita ją potworami i tajemnicami z dawnych lat.

- Wybierz coś innego. Może nasz trening stanie się ciekawszy. Mam nadzieję, że wreszcie się zmęczę.
- Obedrę cię żywcem ze skóry i wycisnę ci gałki oczne! - mruknęła Celaena, podnosząc rapier - To cię na pewno zmęczy.
      To moje drugie podejście do serii, dlatego mniej więcej wiedziałam czego oczekiwać. Miałam jednak nadzieję, że tym razem odbiór byłby lepszy.
      Nie ukrywam, fabuła całkiem mi się podobała. Sam pomysł jak połączyć życie pałacowe i dawne tajemnice było dobrą drogą. Nudno czytać o paniusi na salonach, ale o zabójczyni to co innego, zdecydowanie lepiej. Do tego podziwiam, że autorka tak komplikowała wszystko, tak utrudniała życie bohaterom, że gdy tylko zbliżałam się do jakiejś odpowiedzi, rozwiązania problemu, czy po prostu jakieś informacji, nagle myk, jeszcze większy chaos i wszystko, do czego dążyłam, oddalało się ode mnie o kolejne kroki. I tak cały czas. Jak trzeba wymyślić, a przede wszystkim ile tego trzeba wymyślić, żeby zapełnić tak całą książkę! Jednak z drugiej strony wykonanie tego wszystkiego było już zdecydowanie gorsze. Zdecydowanie zmarnowany potencjał. I nie wiem czy to wina tłumaczenia, czy autorka tak właśnie napisała, to po prostu momentami… nudziłam się! Pomimo ciągłej akcji, ciągłych plot twistów, byłam znudzona. Nie potrafiłam się wdrożyć w fabułę, nie potrafiłam tego wszystkiego odczuwać, ale jednocześnie doceniałam to wszystko, co zostało stworzone.
      Jeśli chodzi o fantastyczny świat, to z pozoru nie do końca mi na początku pasował. Był zupełnie odrealniony od świata wykreowanego przez Maas. Jednak im dalej w las, tym drzewa jakieś zieleńsze. Mając już jakieś podstawy i nawiązania, jakoś łatwiej było to wszystko połączyć, dopasować do siebie.
      Brakowało mi rozwinięcia turnieju. Zbyt duże skupienie na postaci Celki (wątek miłosny śmiało można było wyrzucić do kosza) sprawiło, że jedna z dwóch najważniejszych linii fabularnych została potraktowana po macoszemu. Niektóre konkurencje zostały tylko wspomniane, a treningi skrócone do minimum, a przecież to od niego zależało, czy Celka wróci do kopalni, czy też nie. I tu też leży niewykorzystany potencjał. Bo przecież nasza Celka jest zabójczynią! Można by idealnie przedstawić tę stronę jej osobowości, pokazać nam cały obraz dziewczyny, a nie tylko panienkę w zameczku w sukniach z marzeń. To by tak pięknie to dopełniło, ale nie, bo po co. Lepiej pisać o słodyczach i zamkowym życiu Celki. No ludzie, trzymajcie mnie, bo kiedyś rzucę tym telefonem przez książki, które na nim czytam. A obecnie nie mam żadnego w zapasie!
      Największa wadą tej książki jest to, że niektóre rzeczy muszą zostać opisane, nazwane, bo inaczej ich nie odczuwamy. Celaena jest zabójczynią - nazwali to, ale po jej zachowaniu tego nie widać. Celka była w kopalni, gdzie wyniszcza się organizm - ok, pokazali to na początku, ale potem praktycznie nic z tego nie wynikło, ani stan zdrowia dziewczyny, ani osłabienie, ani nic, po prostu fakt, który dodaje dramatyzmu postaci. Chaol i Dorian są wieloletnimi przyjaciółmi - po ich zachowaniu nie powiedziałabym, o wiele bardziej wyglądają jak książę i kapitan gwardii, którzy współpracują wiele lat. Rozumiecie o co chodzi? To tak, jak kiedy ktoś mówi, że jest fajny, bo z jego zachowania tego nie wynika, ale chce, by każdy wiedział, że jest fajny. Niestety, wiele rzeczy tak zanika. Ale z drugiej strony trzeba by było przerobić ponad połowę książki, jak nie więcej, żeby to wszystko ukazać.
      Odnośnie trójkąta miłosnego mam tylko jedno zdanie: Dziadostwo. Po prostu dziadostwo.

-Idź sobie stąd. Chce umrzeć.
-Piękne dziewice nie powinny umierać w samotności- rzekł i nakrył jej dłoń własną.- Czy chcesz, abym ci poczytał w chwili twojej śmierci? Ktorą historie wybierasz?
Celeana cofnęła dłoń.
-Może o księciu-idiocie, który nie chciał zostawić zabójczyni w spokoju?
-Och! To moja ulubiona historia! Ma przecież szczęśliwe zakończenie, wiesz? Zabójczyni udawała złe samopoczucie, aby przyciągnąć uwagę księcia! Ktozby się domyślił? To doprawdy sprytna dziewczyna. A scena łóżkowa jest doprawdy urzekająca. Warto brnąc przez te niekończące się sprzeczki, aby do niej dotrzeć!
      Największy minus tej książki, to główna bohaterka. Borze zielony szumiący za oknem, jak ona mnie irytowała. Miałam wrażenie, że jest durna, chociaż nie była. Z każdą kolejną stroną miałam jej coraz bardziej dość. Taka potężna zabójczyni, taka cudowna, taka wspaniała! I chociaż na zadaniach radziła sobie całkiem spoko, tak samo jak na treningach, to nie widać było tego, kim była. Zachowywała się jak n astolatka z nadętym ego. Miałam wrażenie, że trzeba było mi przypominać jak wspaniała jest, bo nie było tego po niej widać. No naprawdę! I chociaż wiem, że musiała szybko dorosnąć, to zachowywała się jak nastolatka i trzydziestolatka jednocześnie, a dodatkowo chyba nawet wymagała, by traktowali ją jak dorosłą. A w książce ma siedemnaście lat, jeśli dobrze pamiętam. Toż to smarkula. I poza tym jak mogę uwierzyć, że tak młoda osoba będzie najwspanialszą zabójczynią w państwie? No przepraszam, ale to mi zalatuje Mary Sue. Praktycznie idealna postać. O jeżu z jabłuszkiem na grzbieciku, dawno nie wyklinałam tak bohatera. No nie mogłam baby znieść. Jedyne co ją ratuje to okruch człowieczeństwa. Znaczy, kamień człowieczeństwa. Bo jak autorzy zazwyczaj opisują najlepszych zabójców jako zimne, ciche postacie, które nienawidzą każdego, albo mają typowo neutralny stosunek do życia, tak tutaj Celka kocha piękne suknie, kocha zwierzęta, chce uratować pieska, kocha czytać… Jest po prostu człowiekiem. I z jednej strony to nie jest obraz, do którego przywykłam, tak z drugiej prawie mi on pasował. Prawie, bo jednak odrobinę kłócił się z zabójczą naturą Celki.
Wspomniałam na początku, że Celka nie jest durna? Otóż jest. Wyobraźcie sobie, macie ważny egzamin fizyczny, ćwiczycie do niego, trenujecie, aż nagle stwierdzacie, że dwie noce PRZED egzaminem nie będziecie spać, tylko czytać. Kobieto, tu się ważą losy twojej wolności, jesteś aż tak durna, czy aż tak wielkie ego masz, że nie potrzebujesz odpoczynku?! I jeszcze kreowanie postaci na wybitną zabójczynię, która przez większość czasu tylko jęczy i marudzi i narzeka… Nie. Po prostu nie.
      Przez jakiś czas miałam wrażenie, że Chaol jest tą dobrze napisaną postacią, aż właśnie drugi raz sięgnęłam po tę książkę. Ja przepraszam bardzo, ale czy ten facet ma jakieś kompetencje? Kapitan Gwardii, czyli facet odpowiedzialny na Gwardię, za bezpieczeństwo, z głową na karku, który przejmie dowodzenie w momentach grozy. A t przychodzi problem i Kapitanik nie wie jak się zachować, bo tak strasznie jest. Tak, chodzi o sytuację z niedojedzonymi psami. Nie wiedział jak postąpić, gdy znajduje resztki psów. W tej chwili tego nie wiem, ale jakbym była Kapitanem Gwardii, a do tego tak zachwalanym, tak komplementowanym Kapitanem Gwardii jak Chaol, to raczej bym wiedziała. A nie puszyła się jak paw, robiła za ważniaka i dezorientowała się, gdy coś by się gorszego działo.
      Księcia jeszcze jako tako zniosłam, chociaz nadal dziwię się, że według niego atak wściekłości, krzyczenie na przedmioty i gryzienie kija do bilardu przez OPANOWANĄ zabójczynię jest urocze. Facet chyba rzadko kiedy randkował z kobietami, skoro ma takie, a nie inne poczucie uroczości.

[...] zdobywca drugiego miejsca to tylko trochę bardziej eleganckie miano dla pierwszego przegranego.
      Jestem tak bardzo zawiedziona. Po licznych komentarzach, że “Szklany Tron” jest najlepsza serią Maas miałam dość spore oczekiwania, niestety jednak legły one w gruzach. Chociaż świat stworzony został naprawdę dobrze, tak oprócz ciągłego wodzenia czytelnika za nos odnośnie rozwiązania problemów chyba jedyny plus tej powieści. Niestety, główna fabuła zazwyczaj obejmuje Celaenę i jej rumieńce do Księcia czy Chaola. To co najważniejsze, czyli turniej, został potraktowany po macoszemu. Jej zabójcza część osobowości została przytłumiona na rzecz rozpieszczonej, marudzącej i jojczącej nastolatki, która krzyczy na bile, bo nie trafiła do dziury. Ta opanowana, trzymająca emocje na wodzy jest chodzącym wulkanem emocji, które się z niej często wylewają. Nie ma nad nimi żadnej kontroli. Nauczona zabijać bez mrugnięcia okiem rumieni się od pocałunków. Książka pełna sprzeczności, chowająca to, co powinno być najważniejsze, a eksponująca typowo młodzieżowe “wartości” jak trójkąt miłosny, za ciasne pantofelki, czytanie romansów czy Mary Sue. Nawet nie mogę powiedzieć, że przynajmniej szybko się czytało. Wynudziłam się strasznie, męczyłam się okropnie. Niestety, ale bardzo dużo mam do zarzucenia tej książce. Przede wszystkim zmarnowany potencjał, bo fundamenty pod fabułę są świetne (zabójczyni po roku w kopalni bierze udział w treningu, by zyskać wolność), jednak wykonanie… Bardzo, ale to bardzo słabe. Jedyne co, to warto przeczytać przy okazji czytania Księżycowego Miasta, bo są pewne nawiązania. Nawet ponowne przeczytanie nie uratowało tego tomu. Jak był słaby, tak słaby został. Meh.

  Tytuł: Szklany tron
  Seria (tom): Szklany tron (1)
  Autor: Sarah J. Maas
  Tłumaczenie: Marcin Mortka
  Wydawnictwo: Uroboros
  Liczba stron: 520
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok wydania: 2013

4 września 2024

Mała piekarka, wielki ludek, czyli "Wypieki defensywne. Przewodnik dla czarodziejów i czarodziejek" T. Kingfisher

      Chyba każdy wie, że uwielbiam Wydawnictwo SQN i ufam im pod względem wydawanych książek. Dlatego też, kiedy przeczytałam ten tytuł, musiałam od razu dodać na Legimi na półkę i czytać! No przecież Wypieki Defensywne brzmi tak komicznie i jednocześnie poważnie!

      Miasto, w którym mieszka Mona, jest chronione przez potężnych czarodziejów, których magia zachwyca każdego. Monie do nich daleko, ponieważ jej magia ogranicza się do manipulacją ciastem, pilnowaniem, by się nie spaliło oraz ożywianiem go. Dlatego kiedy zostaje wrobiona, robi wszystko, by się uniewinnić, pomimo swoich zaledwie czternastu lat. Los sprawia, iż na jej drodze zostają postawione poważniejsze przeszkody, z którymi może sobie nie poradzić.

Kiedy człowiek czuje się beznadziejnie, świadomość, że wygląda tak, jak się czuje, stanowi pewne pocieszenie.
      Będę szczera. Podeszłam do tej książki z myślą, iż to jakaś bajka dla dzieci. Nie pomyliłam się za wiele, bo jest to pozycja skierowana do młodszych, ale i starsi znajdą w niej coś, co im się spodoba. Dlatego też zdziwiłam się, kiedy książka rozpoczyna się znalezieniem przez Monę trupa w jej własnej kuchni. Takiego prawdziwego, żywego, a raczej nieżywego trupa. I mimo to, ani na sekundę nie poczułam, żeby akcja zaczęła iść w mrocznym kierunku. Wręcz przeciwnie, nadal był utrzymany lekki styl. Ale wracając do fabuły, muszę przyznać, że nie czytam aż tyle książek skierowanych do młodszych, więc nie wiem co jest powiewem świeżości, a co wykorzystaniem popularnych schematów czy motywów, ale miałam wrażenie, że autorka bawi się, wtłaczając wszystkie akcje i akrobacje w fabułę. Z jednej strony mamy poważny problem jak próba morderstwa, samo morderstwo, ucieczka z domu, a z drugiej strony przeplatane jest to humorem, zabawnymi momentami, jak chlebowy cyrk, i też rozumowaniem przez dziecko świata. Bo nie ukrywajmy, czternastolatka to jeszcze dziecko, które nie do końca rozumie powagę intryg politycznych. A nie ukrywam, to właśnie one, pod przykrywką przygód Czarodziejki, są głównym napędem fabularnym. Brakowało mi trochę rozbudowania świata, przedstawienia systemu magicznego, co się z czym wiąże (jestem fanka fantastyki, uwielbiam czytać o magii w danym świecie, takie małe zboczenie), jednak rozumiałam, że skoro sama bohaterka mało co wiedziała o całej magii i tym co się dzieje na świecie, to skąd miałaby nam to przedstawić?
      Muszę wspomnieć o jednym ważnym elemencie fabuły, a mianowicie humorze. Dowcipy lecące na lewo i prawo nie męczą, a wręcz przeciwnie, są miłym relaksem, który równoważny powagę sytuacji i sprawia, że nie ma się czym denerwować. Takie połączenie powagi i humoru idealnie pasuje do każdego wieku. Oj, zdecydowanie nie potrafiłam się nie uśmiechać, czytając tę pozycję. Nawet niektóre pomysły bohaterów były tak nierealne, tak durne, że aż śmieszne i działające w praktyce. Właśnie czegoś takiego mi brakowało! Nie, żeby myśleć jak rozwiązać problem, czy skomplikowane akcje, a właśnie tak absurdalne rozwiązania, które zaserwowała mi Mona. Bo co jest też ważne, Mona jest piekarzem i właśnie wokół tej dziedziny krążą wszystkie jej pomysły. Chyba nigdy się nie spotkałam, by bohater pochodził z niszy magicznej, by nie miał wielkich mocy czy potężnych umiejętności, tylko polegał na swoich “marnych” działaniach, a przede wszystkim na swojej pomysłowości. Byłam zachwycona ostatnią akcją w książce, jak dziewczynka poradziła sobie z całym tym majdanem, wykorzystując swoje umiejętności i wiedzę na najwyższym poziomie.
      Bardzo byłam zadowolona, kiedy rozwiązania problemów były iście dziecinne! Główna bohaterka jest przecież dzieckiem, dlatego jej postępowanie było zgodne z wiekiem. I czasami wychodziły komiczne rzeczy, jak wielkie ciastka walczące w obronie miasta. Epickie pomysły! Już nie mówiąc o tym, że w tak młodej głowie “powstał pomysł” na stworzenie Boba, a dzięki magii, ożył on. Bo Bob, to zakwas. Ale nie taki zwykły zakwas, bo taki, co zżera szczury. I rośnie, jedząc dosłownie wszystko. Uśmiałam się po pachy, czytając o nim.

Nie można się smucić, jedząc babeczkę borówkową – jestem pewna, że to fakt naukowy.
      Mona jest postacią dość prostą, jak to bywa u dziecka. Chce być dobra w tym, co robi, nie lubi problemów, chce, by był pokój i jednocześnie chce bronić to, co dla niej ważne. Jest odważna,ale też nie zdaje sobie sprawy z powagi zagrożenia. Jest po prostu prostym dzieckiem, cieszącym się życiem. I właśnie jej oczami jest przedstawiony świat jak i historia. Jako, że dziewczynka głównie przebywała przy rodzinie, nie zna dokładnie świata, co da się odczuć, ale dzięki temu i my poznajemy go razem z nią.
      Patyk za to jest bez magicznym chłopcem, którego urok to osobowość. Daje sobie radę w życiu kombinując ile się da. To on w dużej mierze pokazuje nam świat też na swój dziecinny sposób. Momentami może być denerwujący, ale mimo wszystko da się go lubić.
      Jedyne do czego mogę się przyczepić, to czasami zbyt infantylne zachowanie dorosłych. Tego nie lubię w książkach dla młodszych. Świat przedstawiony oczami młodego bohatera jest w porządku, bo to wokół niego wszystko się kręci, to jednak dorośli nadal zostają dorosłymi i ich zachowanie nie powinno dziecinnieć, a tutaj zdarzyło się to kilka razy. Szkoda, no wielka szkoda. Jednak pomimo tego, bohaterowie poboczni zostali stworzeni naprawdę w porządku. Jest kilkoro specyficznych postaci, które dodają koloru tej książce, sprawiają, że nie tylko fabuła idzie do przodu, lecz i świat magiczny został pokazany trochę bardziej. A ich charaktery są zdecydowanie unikalne.

Miała na sobie brudne buty i skarpety nie do pary. Wydało mi się to takie smutne. No, oczywiście sama jej śmierć była smutna – prawdopodobnie, chyba że dziewczyna była okropną osobą – ale śmierć w niesparowanych skarpetkach z jakiegoś powodu zdawała się szczególnie smutna.
      “Wypieki defensywne” zdecydowanie przeniosły mnie do innego świata, może nie pełnego magii, lecz przepełnionego przygodą i ciastem. Magia tutaj odgrywa ważną rolę, jednak nie dominuje, aż do wielkiego finału, podczas którego to właśnie na niej wszyscy polegają. Mona i Patyk są genialnymi głównymi bohaterami, którzy nie pozwolili mi się ani przez chwilę nudzić. Świat przedstawiony oczami młodej czarownicy jest przystępny również i dla starszych. Wydaje mi się, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie, czy to kolejną przygodę, może odrobinę wytchnienia bądź wesołość, której każdy potrzebuje. Ta książka jest takim polepszaczem humoru, który czyta się z ciepłą herbatką pod kocykiem, może nawet na głos dziecku.
Wciągnęła mnie od razu i nie chciała puścić. Mam nadzieję, że i Ciebie tak wciągnie.

  Tytuł: Wypieki defensywne. Przewodnik dla czarodziejów i czarodziejek
  Autor: T. Kingfisher
  Tłumaczenie: Dominika Schimscheiner
  Wydawnictwo: SQN
  Liczba stron: 336
  Gatunek: fantastyka, literatura młodzieżowa
  Rok wydania: 2020