27 sierpnia 2024

Zabójcza gra na wyspie, czyli "I nie było już nikogo" Agatha Christie

      Co jakiś czas czyszczę sobie facebooka i discorda, wychodząc z grup i serwerów, które umierają, bądź w których nie ma nic interesującego. No i ostatnio dołączyłam do serwera książkar, gdzie znajduje się sekcja książek miesiąca. No i w sierpniu wybór padł na “I nie było już nikogo” od Agathy Christie. Dlatego też wyszłam ze swojej strefy komfortu i przeczytałam.

      Wyspa Żołnierzyków od zawsze była na językach ludzi, dlatego, kiedy dziesięcioro gości otrzymało zaproszenia do przyjazdu w owe miejsce, nie zastanawiali się długo. Cały pobyt minąłby pewnie spokojnie, gdyby nie fakt, że już od pierwszego dnia zaczęli umierać goście. Nikt nie miał alibi, a na wyspie przebywali jedynie oni. Kto zabijał? Jak? I dlaczego?
Nie mogąc opuścić wyspy, próbują odnaleźć mordercę i sami ujść z życiem.

Raz dziesięciu żołnierzyków pyszny obiad zajadało.
Nagle jeden się zakrztusił – i dziewięciu pozostało.

Tych dziewięciu żołnierzyków tak wieczorem balowało,
Że aż rano jeden zaspał – ośmiu tylko pozostało.

Ośmiu dziarskich żołnierzyków po Devonie wędrowało.
Jeden zostać chciał na zawsze… No i właśnie tak się stało.
      Muszę przyznać, że rzadko kiedy czytam kryminały. Cóż, mam umysł ścisły, i chociaż powinnam w takim razie lubić ten gatunek, bo jak w działaniu mam składniki, a nie mam wyniku, tak nie lubię niespodzianek i praktycznie od razu spoileruję sobie dosłownie wszystko. Tak było również i w tym przypadku. I to mi polepszyło komfort czytania książki.
      Wprowadzenie naraz dziesięcioro głównych bohaterów nie było dla mnie przyjemne. Zapamiętanie kto jak się nazywa, jakiego charakteru jest, kim z zawodu jest było dla mnie dość długie i często posiłkowałam się ściągawką. Bardzo krótkie rozdziały, pisane z perspektywy wszystkich osób niestety pogłębiały moje ogłupienie. Dopiero w momencie, kiedy liczba bohaterów została zredukowana, mogłam na spokojnie ogarnąć kto kim jest. I jak dla mnie to był jedyny minus tej książki.
      “I nie było już nikogo” to świetny kryminał, w którym zagadki i tajemnice czyhają na każdym kroku. Naprawdę trzeba się zagimnastykować, by odgadnąć mordercę. I chociaż znałam go po kilkunastu stronach, po jego zachowaniu nie mogłam odczuć, by to był on. Dla mnie to było coś fenomenalnego, bo autorka bawiła się, zabijając kolejno ludzi. Miałam wrażenie, że autorka po prostu kładła im kłody pod nogi, a bohaterowie po prostu żyli własnym życiem. Obserwowanie jak działa ich psychika, jak nastawiają się przeciwko sobie, by zaraz współpracować i chwilę później znowu wskazywać kto mógł zabić było naprawdę przyjemne.
      Już po drugim morderstwie można się domyśleć jak kolejno będą ludzie zabijani. Jednak mały szkopuł tkwi w tym, że niektóre rodzaje śmierci można inaczej interpretować, inaczej uzyskać, patrząc na to, co znajduje się na wyspie. Dzięki temu jest małe zaskoczenie, nie jest aż tak przewidywalnie. Mimo to, nie wiadomo kiedy nadejdzie kolejna śmierć. Nie ma wytycznych, że każdego dnia, każdego ranka znajdzie się trupa. Pomiędzy śmiercią dwóch osób mogło minąć kilka godzin, mogła całą noc, nic nie było wiadome jeśli chodzi o czas i ofiarę.
      Zakończenie było dla mnie czymś dziwnym, lecz jednocześnie niesamowitym. Jak bardzo trzeba było przemyśleć kolejność zabijania, relacje między bohaterami, ich psychikę, by samo zakończenie oprzeć nie na działaniu mordercy, tylko stanie, w jakim się znajdowała jedna z postaci. Tak, to mały spoiler, ale nie powinien zepsuć zabawy, ponieważ finał i tak jest niesamowity pod względem przygotowania go i dążenia do niego.
      Miałam mały problem z epilogiem. List wyjaśniający wszystko był z jednej strony potrzebny, a z drugiej zbyt długi. Zdecydowanie kilka razy chciałam go zostawić i nie czytać, jednak jak już to była końcówka to dokończyłam go. Ale ledwo. Po prostu był nudny, chociaż wyjaśniał wszelkie motywy i pomysły mordercy. Dopiero po przeczytaniu go poczułam, że taki epilog był naprawdę potrzebny. Nie wypowiedź śledczego, czy scena schowania dokumentów do archiwum, lecz właśnie list mordercy, wyjaśniający wszystko. Ale nadal był on nudny.

Siedmiu żołnierzyków zimą do kominka drwa rąbało.
Jeden zaciął się siekierą – sześciu tylko pozostało.

Sześciu wkrótce znęcił miodek. Gdy go z ula podbierali,
Pszczoła ukuła jednego – i tylko w piątkę zostali.

Pięciu sprytnych żołnierzyków w prawie robić chce karierę.
Jeden już przymierzył togę – i zostało tylko czterech.
      Postacie było całkowicie od siebie różne. Każda z nich przedstawiała zupełnie inny typ osobowości. I chociaż akcja działa się zbyt szybko, by wczuć się w bohatera, to dało się zaprzyjaźnić z niektórymi, poznać je do tego stopnia, by zacząć rozumieć ich sposób myślenia.Czasami zachowania bohaterów były przerysowane, to znaczy zareagowali za bardzo, albo za mało, patrząc na to co się zadziało i jacy byli oni sami, ale z drugiej strony skąd mamy wiedzieć, jak my się zachowamy w takiej sytuacji? Czy nie zbzikujemy i po prostu nie będziemy sobą? nie da się przewidzieć, więc dla mnie było to mrugnięciem oka w stronę naturalności i rzeczywistości ludzkiego życia.
      Postacie poboczne pojawiają się jedynie na samym początku książki i końcu, przez prawie całą powieść mamy do czynienia jedynie z dziesięcioma głównymi bohaterami, co przyjęłam z ulgą, bo jednak im więcej postaci się pojawia, tym trudniej jest ich wszystkich zapamiętać. Tutaj postacie dalszoplanowe były po prostu wykorzystane i odstawione. Nie brały udziału w głównej fabule, więc ich charaktery nie zostały rozwinięte, czemu nie miałam za złe, bo dobrze rozumiałam, że rozwinięcie ich byłoby niepotrzebne.
Czterech dzielnych żołnierzyków raz po morzu żeglowało.
Gdy wychynął śledź czerwony, zjadł jednego – trzech zostało.

Trójka miłych żołnierzyków Zoo sobie raz zwiedzała.
Gdy jednego ścisnął niedźwiedź, dwójka tylko pozostała.

Dwóch się w słonku wygrzewało pod błękitnym czystym niebem,
Ale słońce tak przypiekło, że pozostał tylko jeden.

A ten jeden, ten ostatni, tak się przejął dolą srogą,
Że aż z żalu się powiesił i nie było już nikogo.
      Rzadko kiedy wychodzę ze swojej strefy komfortu i sięgam po coś innego niż fantastyka, dlatego podeszłam do tej pozycji sceptycznie. Wiedziałam, że Agatha Christie jest Królową Kryminałów przez wielkie K, dlatego miałam nadzieję, że pomimo mojego preferowanego gustu będzie to dobre. I było. Przez pierwsze strony było mi ciężko, jednak im dalej, tym trudniej było się odciągnąć. Fenomenalne połączenie intryg i tajemnicy, okraszone psychiką ludzką, która w podbramkowych sytuacjach może nie zachowywać się logicznie sprawia, że czyta się książkę z zapartym tchem. Byłam wodzona za nos przez całą fabułę, od początku, aż do końca. Nie miałam nic przeciwko! Mała liczba stron sprawia, że “akcja” zwalnia jedynie minimalnie, a wszelkie rozmowy wnoszą coś do naszego typowania kim jest morderca. Zdecydowanie dobra pozycja, by zacząć przygodę z kryminałami. Aż mam ochotę kupić wszystkie książki tej autorki i trzymać na regale. Kto wie, może się skuszę!

  Tytuł: I nie było już nikogo
  Autor: Agatha Christie
  Tłumaczenie: Roman Chrząstowski
  Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
  Liczba stron: 216
  Gatunek: kryminał, sensacja, thriller
  Rok wydania: 1939

19 sierpnia 2024

Faceci? Fuj, fuj, ohyda, czyli "Girl, Goddess, Queen" Bea Fitzgerald

      Nie raz wspominałam na blogu, że przeczytałam książkę przez wpływ TikToka. I ta pozycja wpadła mi w ręce przez dokładnie ten sam powód. No bo książka na podstawie mitologii, a dokładniej Hades i Persefona?! Biorę! I to w ciemno!

      Mit, jaki znamy o Persefonie i Hadesie, to kłamstwo! To nie Hades ją porwał, lecz Persefona sama wskoczyła do jego królestwa, żądając ochrony przed Zeusem, który chciał boginię za żonę. Teraz musi urzeczywistnić swój plan, dzięki któremu świat bogów i ludzi nie będzie taki sam.

- Wiedziałam, że przekonasz go do współpracy. Jak tego dokonałaś? - dopytuje Styks.
- On twierdzi, że nieodpowiednio się obchodziłam z jego zwojami.
- Właśnie tak. Nadal jestem wściekły - mówi Hades.
      To jest kolejna książka z serii “rzuciłabym o ścianę, ale szkoda mi telefonu”. Jeszcze początek dał mi nadzieję, że to może być coś dobrego, że dostaniemy silną kobieca postać i równego jej mężczyznę, że stworzą mocarną parę, która zawładnie światem. A dostałam Mary-Sue i Ciamajdę w feminazistowskim klimacie. O jeżu z jabłuszkiem na pleckach, za jakie grzechy to zostało wydane? Sam pomysł na fabułę był naprawdę dobry, ale to zmarnowany potencjał. W pewnym momencie mamy narzucony światopogląd bez żadnych wyjątków. A mianowicie, mężczyźni są źli. Wszyscy. No, może oprócz Hadesa, ale on lubi “kobiece” sprawy, nie zachowuje się jak typowy facet, więc jest ok. Serio? Ale serio?! Nie znalazł się tutaj żaden mężczyzna, czy to bóg, czy ktoś inny, który by został przedstawiony jako “stereotypowy” facet i był dobry. Nie. Bo każdy facet chce rządzić, chce panować nad kobietą, ma płeć piękną za słabą i nieudolną. Nie ma wyjątków. Bo nie. Znaczy, że co, że świat jest zero-jedynkowy? Faceci źli, okropni, a babki te dobre? Znaczy nie, tu też autorka jechała po kobietach, a dokładniej po tych, które zgadzały się na takie traktowanie przez facetów. Jeśli się nie sprzeciwiały, nie należał się im szacunek. Bo czemu? Przecież nie walczą o prawa kobiet. A nie przyszło jej do głowy, że są mężczyźni potężniejsi od kobiet i bunt czasami nie ma sensu? Że wtedy trzeba mieć “Plan B”, albo jakikolwiek plan, by się buntować, a nie na chama, na konia i dzidami ich? No najwidoczniej nie. Borze zielony, szumiący za oknem, jak ja się wściekałam. Bo bazując na takim świecie fabuła nie może być dobrze poprowadzona.
     Doceniam fakt, że to Persefona gra tutaj pierwsze skrzypce i to z jej perspektywy została poprowadzona narracja, bym mogła poznać wszelkie motywy działania dziewczyny. Bo już na początku jest pokazana jako buntowniczka, która chce uniknąć swojego losu za wszelką cenę. No i spoko, tu zaczyna się jazda. Jest pościg, jest ucieczka, jest tajemniczy nieznajomy. I w momencie, kiedy Perfefcia wpada do Hadesa, zaczynają się schody. Na wierzch wychodzi Mary-Sue. Początkowa przebiegłość ustępuje byciu idealnym we wszystkim. WSZYSTKIM. No bo ona jest cudowna i umie wszystko. A jak nie umie, to zaraz się nauczy. Dajcie jej dwie strony.
      Miałam nadzieję na jakiś gorący romans, bo wiecie, Pan Podziemia i Bogini Kwiatów. Śmierć i Życie. Przeciwieństwa. To mogłoby wyjść niesamowicie. No nie wyszło. I to bardzo. Zamiast epickiego love story jest nastoletni romansik pomiędzy dorosłymi. Przypominam, Hades jest Panem Podziemia, który żyje trochę lat, który wygrał wojnę, Persefona sprzeciwiła się samemu Zeusowi, wydudkała Hadesa, zmusiła go do gościny. A zachowują się jak młodziki, którzy robią podśmiechujki ze słowa “seks”. Zamiast tego używają słów typu “no wiesz”, niczym gimnazjaliści. Znaczy teraz to uczniowie szkoły podstawowej. To było tak krępujące dla mnie, tak momentami żałosne… Zwłaszcza że cały ten romans polegał na dogryzaniu sobie, jak w większości książek. Kto się czubi ten się lubi - chyba autorzy za bardzo lubią to powiedzenie. A taki dorosły, dojrzały związek byłby czymś niesamowitym. To nie, nie będzie go, bo się nie sprzeda. W teorii można to zaliNajbardziej wkurzało mnie to, że wiele rzeczy zostało potraktowane po macoszemu, bez wgłębiania się w temat, co niszczyło cały odbiór.

- Kiedy je rozsiewałam, byłeś jeszcze po tamtej stronie wredości.
- Cóż, to nie był subtelny gest z twojej strony. Kwiatowy odpowiednik psa obsikującego swoje terytorium.
      Persefona to typowa Mary Sue. Panna idealna, której się udaje wszystko. Jest potężna, ale oczywiście o tym nie wie. Użycie mocy? Wystarczy, że spróbuje raz czy dwa, że się skupi i wszystko się uda! No bo po co dorastanie do mocy, po co treningi. Przecież dajmy jej jak najwięcej mocy, by mogła być głową rebelii! Jej główną cechą była irytacja. I nie to, że irytowała się często, ale była irytująca. I to do granic możliwości. Zachowywała się jak typowa nastolatka z buntem w głowie. Fakt, większośc życia spędziła na wysoie z dala od wszystkich, więc nie była obyta, a do tego była młoda, ale ona została przedstawiona jako młódka w ten bardziej negatywny sposób. Zdecydowanie nie polubiłam jej.
      Hadesowi ucięto za to jaja. Serio. Nie mam tego potężnego wojownika, który włada kraina umarłych, lecz ciamajdę, który siedzi w domu i zajmuje się “kobiecymi”, jak na tamte czasy, rzeczami. Ba, nawet nie skończył ogarniać do końca swoich ziem, bo nie wiedział jak. To co to za władca?! Taki, który czeka na wybawienie, tym razem pod postacią Persefci, która z miejsca wykona jego zadanie. Ale wracając do Hadesa, zdecydowanie nie zostanie moim mężem książkowym. Oj nie. On nawet nie lubi walczyć. Taki tam pacyfista. I w teorii to nie jest nic złego, ale w tym zestawieniu nie kupuję tego!
      Postacie drugoplanowe potrafią dopełnić historię. Jednak nie tutaj. W tym przypadku każda z nich jest jednej cechy. Faceci są źli. Kobiety są beznadziejne bądź spoko,w zależności czy się buntują, czy nie. Jest jedna postać kobieta stworzona na zasadzie “nie słucham rozkazów, jestem wredna dla każdego, nie lubię nikogo” i w sumie tyle postaci różnorodnych. Cała reszta jest mdła, płaska i po prostu mam wrażenie, że robią za statystów w tym dramacie.

Wiecznie to samo. Starać się, dbać o siebie, wstrzymywać oddech i milczeć. Być doskonałą, byle zyskać więcej opcji, zwiększyć swoje szanse na zdobycie w miarę znośnego małżonka.
A potem doskonalić się w doskonałości, byle ów małżonek nie przestał być w miarę znośny, kiedy już staniesz się jego własnością.
      “Girl, Goddess, Queen” robi nadzieję na naprawdę dobry retelling mitu i Hadesie i Persefonie. A potem zostawia nas na gołym lodzie z tanim, nastoletnim romansem, z Mary-Sue oraz bezjajowym-Hadesem, którzy nie tylko nie przyciągają mnie do siebie, a wręcz odpychają. Fabuła, jeśli tylko wstawić innych bohaterów, mogłaby się obronić, lecz w tym zestawieniu jest zmarnowanym potencjałem, który rani moje serce. Retelling mitu nie tyle nie wyszedł jak powinien, co w ogóle nie wyszedł.
Mam wrażenie, że przeczytałam inną wersję niż wszyscy, bo większość opinii jest pozytywna, a mi się w ogóle nie podobała. Przeczytałam całość, bo miałam nadzieję, że w pewnym momencie to się jednak naprostuje. Cóż, zmarnowałam całe popołudnie na to. Ale wy nie musicie, bo zdecydowanie NIE polecam.

  Tytuł: Girl, Goddess, Queen
  Autor: Bea Fitzgerald
  Tłumaczenie: Stanisław Kroszczyński
  Wydawnictwo: Jaguar
  Liczba stron: 480
  Gatunek: fantastyka, romans, literatura młodzieżowa
  Rok wydania: 2023

11 sierpnia 2024

Czy wyczarowany po pijaku idealny facet, rzeczywiście jest idealny?, czyli "Do zakochania jeden urok" Ludka Skrzydlewska

      Przy recenzji książki Marii Zdybskiej “Pani Siedmiu Bram” wydało się, że byłam aktywna na Wattpadzie. I właśnie z tej platformy, oprócz Marii, kojarzę Ludkę Skrzydlewską. Uwielbiałam ją czytać, więc z miejsca ściągnęłam jej książki an Legimi, jak tylko dowiedziałam się, że wydała! Oczywiście, że fantastyka poszła jako pierwsza.

      Margo McKenzie stara się żyć przeciwnie niż rodzina. Pochodząca z jednego z największych rodów czarownic kobieta nie używa zaklęć i ogólnie stara się żyć niczym przeciętny człowiek. Wszystko się wali, kiedy po pijaku postanawia dla zabawy udać, że rzuca czar przywołujący ideał faceta. O dziwo, taki ideał już wkrótce pojawia się w jej życiu, a na dodatek wykupuje dom naprzeciwko posiadłości rodzinnej McKenzich. Klątwa ciążąca na sąsiednim budynku daje o sobie znać, powodując niemałe kłopoty.

Musiałam o siebie walczyć, bo nikt inny nie zamierzał robić tego za mnie.
      Może to dziwne, ale z jednej strony kompletnie nie wiedziałam czego oczekiwać oraz miałam wielkie oczekiwania co do tej pozycji. Pamiętałam mniej więcej styl pisania autorki z Wattpada i to, że często była w tak zwanej topce. Była rozpoznawalna na grupach, a jej powieści były naprawdę dobre jakościowo. To nie była tandeta, jaką często można tam spotkać. To była perełka. I dlatego trzymałam kciuki, żeby to okazało się dobre. I nie zawiodłam się! O rajuniu, jakie to było dobre i zaskakujące. Styl pisania połączony z elementami tam występującymi przyprawiał mnie o mindfuck.
      Ale od początku. Fabułą jest w miarę prosta. Margo nie używa czarów, prawie odcina się od tej części świata (nie od rodziny, kocha ją, odwiedza, ale nie ma zamiaru używać magii), żyje niczym zwykły śmiertelnik i tak się jej życie kręci. Ma przyjaciół, randkuje, więc we wstępie dostajemy z pozoru znajomy świat, gdzie magia nie występuje. Cały ten fantastyczny płaszczyk jest na nas zakładany stopniowo i jednocześnie z hukiem. No bo tutaj dla jaj rzuca zaklęcie, wierząc, że to nie zadziała, a niedługo później widzi rezultaty czaru, jednocześnie nie dopuszczając do siebie myśli, że ten czas zadziałał. I takie pokazanie “hej, patrz, czary działają, istnieją” połączone z faktem, że laska rzuciła naprawdę srogie zaklęcie po latach nieużywania jest troszkę jak szklanka wody. I to początek wszystkiego.
      Całość jest utrzymana w takim stylu przyjaznym, mogę wręcz powiedzieć, że uroczym. Przez cały czas ten styl okrywał mnie kocykiem, tulił do siebie, głaskał po główce i wmawiał mi, że nic złego się nie stanie. No bo jak miałoby się stać, przy tak słodkiej powieści? No cóż… Lekkość, z jaką napisana została ta książka, przyprawia mi o zazdrość, bo też bym tak chciała! Jedno co mi zabrakło, to odrobiny więcej opisów terenów. Akcja dzieje się w Szkocji, a zabrakło mi tego szkockiego klimatu. I to autentycznie jedyny minus, jaki bym dała tej książce.
      Patrząc na to, że jest to romans paranormalny, to pomimo przyjemnego i uroczego stylu, nie można nazwać tej książki typowym romansidłem o Fiu Bździu. Wręcz przeciwnie. Autorka stworzyła balans pomiędzy uczuciową częścią powieści, a innymi wątkami tak, by nic nam się nie przejadło, oraz by wyszło jak w prawdziwym życiu, trochę tego, trochę tamtego. I też jestem zachwycona tym, że z każdą kartką, z każdym rozdziałem, historia staje się coraz bardziej mroczniejsza, nie tracąc nic z uroczego stylu pisania. Taki misz masz powodował u mnie mindfuck, ale jednocześnie bardzo mi to odpowiadało.
      A już zakończenie, to rozwaliło mi mózg, złamało, zgniotło i zdeptało serce, a na koniec wycisnęło łzy. Nie byłam na to gotowa! Siedziałam i patrzyłam się jak wół w malowane wrota i nie mogłam uwierzyć co ta Ludka odwaliła!

Czasami bywa tak, że godziny upływają w mgnieniu oka, zwłaszcza gdy robimy coś ciekawego albo jesteśmy zajęci. A czasami sekundy zdają się ciągnąć jak guma, trwać w nieskończoność, każąc nam wciąż i wciąż przeżywać to samo przerażenie i tę samą bezsilność.
      Margo jest… Sobą. Tak zwyczajnie sobą. Próbuje być przeciętnym człowiekiem, jednak przy jej rodzinie średnio to wychodzi. Chce kochać i być kochana. Chce unikać problemów. Chce żyć po swojemu. I mimo to włazi tam, gdzie nie powinna, jest ciekawska i czasami powoduje problemy. Jednak najbardziej w jej charakterze podoba mi się fakt, że bierze odpowiedzialność za swoje czyny. Może nie tak jak powinna, nie chcąc za bardzo prosić o pomoc, ale jednak stara się naprawić wszystko. Bardzo jej kibicowała, czy w znalezieniu miłości, czy w sprawie z magią. Czułam się jak koleżanka Margo, wspierająca ją na dość trudnym etapie życia.
      Cała rodzina McKenzich jest specyficzna. To zbiór różnorodnych charakterów, silnych osobowości, wspaniałych kobiet, które twardo stąpają po ziemi. Strasznie przyjemnie mi się czytało sceny z ich udziałem, bo nie wiedziałam często czego się spodziewać I tu nie chodzi tylko o starsze babcie czy ciotki, lecz też o młodsze kobiety, kuzynki Margo, które w młodym wieku wybierają sobie magię do nauki (a raczej trochę magia wybiera ich), a ich charaktery się kształtują już w określony sposób.

      Do zakochania jeden urok to świetna odskocznia od życia codziennego. Połączenie uroczego, trochę nawet cukierkowego stylu z mrocznymi scenami dało mi powiew świeżości i sprawiło, że bawiłam się fenomenalnie. Główna bohaterka nie należała do tych irytujących, chociaż miała czasami swoje słabsze momenty, to jednak była przyjemną kompanką do czytania. Jednak najlepszy kąsek, oprócz Theo oczywiście, to była rodzina McKenzich. Kwintesencja worka charakterów. Chyba wszystkie cechy jakie istnieją ukazują się właśnie w tych kobietach. I to one dodają humoru fabule, która sama w sobie jest bardzo przyjemna. niezbyt skomplikowana, ale potrafiąca zaskoczyć w kilku momentach.
Przeczytałam to chyba w jeden dzień, aż sama byłam w szoku. Polecam każdemu, kto szuka czegoś lżejszego, a chce spróbować coś od rodzimych autorów. Bo właśnie tą książką Ludka sprawiła, że będę czytała wszystko, co ona napisze!

  Tytuł: Do zakochania jeden urok
  Seria (tom): Czarownice z Inverness (1)
  Autor: Ludka Skrzydlewska
  Wydawnictwo: Wydawnictwo Kobiece
  Liczba stron: 480
  Gatunek: fantastyka, romantasy, romans
  Rok wydania: 2023

6 sierpnia 2024

Małe, ale słodkie i uroczo leśne, czyli "Kto tu mieszka? W lesie"

      Tę książeczkę otrzmałyśmy w prezencie i musze przyznać, że jestem nią zachwycona.

      Książeczka zawiera same obrazki z dosłownie jednym zdaniem na stronie, opisującym dane zwierzątko. Co jest fajne, każde to zdanie opisuje coś, co można znaleźc na tym obrazku, więc nie tylko ammy nazwę zwierzęcia, lecz do tego jakąś cechę. Wiewiórka zbiera żołędzie? Mamy i narysowane żołędzie. Dzik pilnuje warchlaków? Mamy i dzika, i warchlaczki. Zdania są skonstruowane w prosty sposób, który z łatwością dziecko zrozumie, a nawet może w pewnym wieku już powtarzać niektóre słowa. Dzisiaj moja starsza córka chodziła z tą książeczką po domu i wołała "WILK, WILK!". No i oczywiście ksiażeczka była otwarta na stronie z wilkiem.

     Jeśli chodzi o obrazki, są przeurocze! Narysowane w bajkowy, uroczy spodób, ale jednocześnie oddający rzeczywistość. Nie da sie pomylić co ine przedstwiają, co jest zdecydowanie na plus. I pomimo, że są malutkie, zawieraja dośc sporo szczegółów. Coś czuję, że jeszcze trochę zagości ta książeczka w zabawach, a potem poczeka na młodszą córkę.

  Tytuł: Kto tu mieszka? W lesie
  Opracowanie: Anna Podgórska
  Wydawnictwo: Aksjomat
  Liczba stron: 16
  Gatunek: dla dzieci
  Rok wydania: 2023

5 sierpnia 2024

Pizzerinki z ciasta francuskiego

Nie zawsze mam czas, aby zrobić pizze, a do tego mój Mąż jest gamerem, więc potrzebuje przekąsek, które może bez problemu zjeśc przy kompie. Dlatego też co jakiś czas szukam takich dobrych, ale szybkich rzeczy do zrobienia. No i znalazłam to! Pizzerinki z ciasta francuskiego!
Ogólnie osobiście mam problem z ciastem francuskim, nie zawsze mi smakuje, nie w każdej propozycji. Ale, o dziwo, w tym przypadku jest pyszne!
A oto przepis!
Składniki:
- Ciasto francuskie
- Koncentrat pomidorowy / sos do pizzy / ketchup
- Dowolny ser (w moim przypadku kulka mozarelli i ser morski z Biedronki)
- Opcjonalnie szynka
- Czosnek granulowany
- Zioła (prowansalskie, bazylia, jakie wam smakują)
Rozkładamy ciasto francuskie (polecam od razu po wyciągnięciu z lodówki, albo chwilę trzymać w zamrażarce, wygodniej jest). Smarujemy je koncentratem pomidorowym, ketchupem, sosem do pizzy, w zależności co macie w lodówce (u mnie się sprawdził koncentrat połączony z ketchupem). Posypujemy czosnkiem granulowanym oraz ziołami. Następnie układamy ser (u mnie na zmianę był ser żółty i mozarella). Można dołożyć również szynkę, w zależności od gustu.
Na sam koniec zawijamy w rulon. Polecam w tym miejscu wsadzić rulon na chwilę do zamrażarki, by łatwiej się kroiło.
Kroimy w nie za grube paski i kładziemy na blaszkę w odstępach (polecam nie za blisko, żeby ciastko się ładnie przyrumieniło i nie zaparzyło). Piec przez 15 minut w 220 stopniach (ja dałam piekarnik góra-dół z termoobiegiem).

Można jeść na ciepło jak i na zimno.
Polecam i smacznego!

4 sierpnia 2024

Idziemy na wojnę! Mamy ze sobą bestie! czyli "Wojna dwóch królowych" Jennifer L. Armentrout

      Jak kończyć serię, to idziemy dalej. Czwarty tom i mam nadzieję, że będzie lepiej. Naprawdę mam nadzieję, że zepsucie bohaterów było chwilowe.

      Casteel jest w niewoli, a Poppy zbiera siły, by go odbić. W tym samym czasie Isbeth próbuje złamać Casteela, udowadniając, że jest nieodpowiednim mężem dla jej córki, czyli naszej Panny/Królowej. Gdy armia nadchodzi, mieszkańcy mają dwa wyjścia. Poddać się i przeżyć, bądź walczyć i zginąć. A to wszystko w imię miłości i pokoju.

-Trzy sprawy- oznajmił Reaver, podnosząc trzy palce- po pierwsze potrzebuję odpoczynku, bo bez tego robię się zrzędliwy.
-A gdy nachodzi mnie zrzędliwość, lubię podpalać różne rzeczy, a potem zjadać.
- Po drugie nie napadli na nas jacyś przypadkowi Gyrmowie, których można ot, tak sobie przywołać, żeby spełniali twoje zachcianki. Jak już mówiłem to byli Wartownicy.
Reaver trzymał w górze jeden palec. [....]
Casteel zmróżył oczy. - Czy możesz, proszę, przestać pokazywać Kieranowi środkowy palec?
- Tak naprawdę pokazywałem go wam wszystkim, ale co tam".
      Już mówiłam, że autorka ma talent co do zakończeń z przytupem. I tak samo było z trzecim tomem. Pomimo swoich wad nie mogłam powstrzymać się od sięgnięcia po kolejną część. Musiałam wiedzieć co było dalej. Miałam wielkie oczekiwania. Bo chociaż przez trzy tomy jakość miała tendencję spadkową, to jednak zawsze mam nadzieję, że będzie lepiej. No i się nie doczekałam tego lepszego. Borze zielony szumiący za oknem, jak ja się wkurzałam na tę książkę. Ale na sam początek mogę podzielić książkę na dwie części, bez Casteela i z Casteelem.
      Pierwsza połowa była dla mnie nudna. Po prostu nudna. Poppy przygotowuje się do wojny, jeździ, szuka sojuszników, “podbija” miasta, w większości jednak planuje, myśli i gada, co jest zwyczajnie w świecie nudne. Fakt, Popcia dostała swój solowy czas na antenie, ale nie wykorzystała go w pełni. Miała wręcz okazję, by “naprawić” niektóre osoby jak Kieran (mówiłam o psie na posyłki w poprzednim tomie? Mówiłam!), lecz to się nie udało. Ba! Nawet nie poczułam, żeby to było zaczęte.A mogę nawet posunąć się dalej, że znowu stracił na charakterze. Jednak pojawił się plus. Rudowłosa zaczęła myśleć samodzielnie, zaczęła coś kombinować, rozwijać się! Jej świat nie krążył wokół seksu z mężem, więc mogła się skupić na czymś innym i wyszło jej to na dobre. Bo właśnie, drugim plusem był ten brak seksu. O borze, jak dobrze się to czytało bez wszędobylskich scen łóżkowych (i innych meblowych), czy co chwilowych zapewnień miłości. I jak w życiu uwielbiam mężowi mówić co 5 sekund, że go kocham, tak w książce nie potrzebuję takich zapewnień co chwilę z ust bohaterów. Rozumiem to, raz na kilka stron starczy. Nie trzeba mi przypominać praktycznie co stronę.
Druga zaś połowa… Ta z Casteelem… Pierwsze co, to seks. Ojej, jesteśmy w niebezpiecznym miejscu? Chodź się bzykniemy. Jestem ledwo żywy, ranny? Bzykanko! Miałam wrażenie, że autorka chciała nadrobić te pół książki bez seksu w tej połowie. Naprawdę miałam dość. To było tak irracjonalne, jak durne, że głowa mała. Plus było ciągle mówione, że będzie jakaś kontrowersyjna scena. Wiem o która chodzi i… Ona kontrowersyjna? Raczej naciągana jak płachta na żuku przy pełnym załadunku. Autentycznie miałam myśli “aha, a więc to tak, tego wam zabrakło… no dobra, skoro musicie”. No ale przecież miał być jeszcze wielki finał, który powinien mi to wszystko wynagrodzić. Słowo klucz “powinien”. Oprócz ostatnich scen i pewnej informacji (której można się domyślić czytając poboczną serię) to była jedynie bardzo powierzchowna wojna. Nie odczuwałam żadnych emocji związanych z oczekiwaniem czy walką.
      To już czwarty tom, a wszystko się powtarza. Czułe słówka są te same, tak samo jak wszędobylski, wciskany momentami na siłę seks. Schematy się pojawiają te same, jedynie z innymi postaciami. Mam wrażenie, że to wszystko to już było, że autorka skupia się jedynie na wątku erotycznym (który momentami kartkuję, bo ileż można? I do tego jakościowo on nie idzie ku górze), zamiast wymyślić coś fabularnie nowego. Do tego mając za sobą już tyle serii przeczytanej, mogę powiedzieć tylko jedno. Połowę można wywalić, a treść nie straci, a wręcz zyska. Naprawdę. Jakby wziąć te cztery części i wyrzucić wszystko co zbędne, te powtarzające się przemyślenia, co drugą scenę seksu, niektóre wyznania miłości, to seria zajęłaby pewnie ze dwa tomy, albo nadal cztery, lecz objętościowo każda część byłaby o połowę mniejsza. I to zdecydowanie świadczy o tym, że Jennifer Armentrout potrafi momentami lać wodę niczym uczeń w wypracowaniu.
      W tym całym tomie słoneczkiem okazał się Reaver. Miałam wrażenie, że to jedyna postać z charakterkiem, ciętym językiem i osobowością godną zapamiętania na dłużej. I zdecydowanie zdeklasował Kierana w konkursie o tytuł mojego ulubieńca. No wybaczcie, ale taka prawda. Piesek na posyłki kontra złośliwy smoczuś. Oczywiście, że wygra ten drugi!

- Potrzebna mi tylko jakaś broń - ciagnął Malik [...] - Dowolną. Jestem gotów przyjąć nawet zaostrzony patyk.
- To zabawne, ale cały czas mam wrażenie, że coś słyszę. [...] Jakiś kurewsko irytujący głos pieprzy w kółko to samo.
- Mogę dostać miecz? [...] Mogę dostać sztylet? Mogę dostać patyk?
      Jak już wspomniałam, Poppy w tym tomie trochę się rozwinęła. Już nie była w cieniu Casteela, nie musiała co chwilę się z nim kochać czy wyznawać mu miłość czy myśleć o nim. Jej głowa była pozbawiona głównego rozpraszacza i mogła wreszcie być królową, którą chciała zostać. Miała okazję poprowadzić swoich ludzi na przeciwników, jednocześnie będąc miłosierną i empatyczną. I to jest na plus, jednak jej całokształt okazał się nudny. Jeszcze autorka zrobiła coś, czego zawsze się czepiam. Poppy dostawała nowe moce, umiejętności i praktycznie ich nie ćwicząc osiągała w nich wysoki poziom. Halo! Tu się pojawia powoli Mary Sue! Nie o taką bohaterkę nic nie robiłam!
      Postać, która w miarę mi się podobała, to była Isbeth. Została stworzona jako ta zła i wręcz fenomenalnie się sprawdziła. Nawet momentami pokazywała serce jako matka czy kochanka. Widać było, że nie urodziła się po prostu zła, tylko życie ją taką poniekąd stworzyło. Nie kibicowałam jej, bo oczywiście zrobiła zbyt wiele złych rzeczy, lecz cieszyłam się, że chociaż przeciwnik był odpowiednio zrobiony.

- Mogę ich po prostu spalić.
Obróciłam głowę ku Reaverowi.
- Nie.
- Ale to szybki sposób.
- Absolutnie nie ma mowy.
      Czytając jakąś serię, ma się nadzieję, że będzie coraz lepiej. Niestety, lecz w tym przypadku było coraz to gorzej z każdym tomem. Tytuł brzmi “Wojna dwóch królowych”, lecz zamiast jakiejś epickiej walki otrzymałam namiastkę, a wręcz mogę powiedzieć, że parodię wojny. Bitwa w świątyni, podczas której odbyło się pewne zdarzenie nie można nazwać wojną. “Podboje” i planowania oraz rozmyślania Poppy to nie wojna. W tytule zamiast wojny powinno być słowo konflikt. Bardziej by pasowało. Ale nadal, to wszystko co dostałam, było nudne! Bardzo nudne, dlatego cieszę się, że szybko się to czytało i nie mordowałam się niewiadomo ile. Polecałabym rzucić tę serię po drugim tomie, jednak tutaj pojawia się Reaver, a dla niego warto przeczytać. Nie dla Poppy i Casteela, którzy jak tylko się spotykają, to uprawiają seks, nie dla Kierana, który nadal jest pieskiem na posyłki, a właśnie dla tego smoka, który staje się Słoneczkiem tego zawodu czytelniczego.

  Tytuł: Wojna dwóch królowych
  Seria (tom): Krew i popiół (4)
  Autor: Jennifer L. Armentrout
  Tłumaczenie: Justyna Szcześniak-Norberg
  Wydawnictwo: Muza
  Liczba stron: 735
  Gatunek: fantastyka, romantasy
  Rok wydania: 2023