23 listopada 2022

Trolle, syreny i pani magister, czyli "Dotyk północy" Adelina Tulińska wyd. 1

Tytuł: Dotyk Północy
Seria (tom): Dotyk Północy (1)
Autor: Adelina Tulińska
Wydawnictwo: Biblioteka
Liczba stron: 288
Gatunek: fantastyka
Rok wydania: 2016

      Jadąc do szpitala nie bardzo zastanawiałam się nad wyborem książek, wszak miałam tam być tylko trzy dni. Nie miałam wtedy Legimi, więc brałam co miałam pod ręką. Oj zdecydowanie powinnam przeznaczyć więcej czasu na wybór

      Laura na co dzień żyje normalnie. Studiuje, pracuje i próbuje nie zwariować. Jednak czegoś jej brakuje. Wyjeżdża więc na wolontariat do Norwegii, gdzie ma odnowić jedną ze ścian starej posiadłości. Wszystko się komplikuje, gdy poznaje mężczyznę, który pociąga ją wyglądem i odpycha zachowaniem.

      Powiem tak, pomysł na fabułę był niczego sobie, jednak wykonanie i detale sprawiły, że nie czerpałam przyjemności z czytania. W ogóle. Zdecydowanie widać, że to debiut autorki. Wiem też, że powstało drugie wydanie tej powieści, w której chyba nastąpiły jakieś zmiany, lecz ja akurat miałam starą odsłonę.
      Sama fabuła była bardzo lekka, więc szybko się czytało, a to niezaprzeczalny plus przy słabych książkach. Drugim plusem było sięgnięcie po niecodzienne rasy, tak jak trolle czy syreny (kiedyś królowały wampiry i wilkołaki, a obecnie wróżki, więc to dość miła odmiana). Lecz mimo to nie potrafiłam się wciągnąć. Cała otoczka dlaczego to Laura została wybrana na akurat tamten wolontariat, że niedoświadczonej osobie dali do odnowienia starą posiadłość i to jak cudownie i idealnie ona to robiła jest dla mnie zbyt… Po prostu zbyt. Zalatuje trochę Mary Sue. Do tego akcja na początku rozwleka się jak ciągnący ser na tostach, by później gnać na łeb na szyję, by wszystko połączyć i nadążyć. Idzie się przy tym wszystkim wymęczyć. Ta niejednolitość w tempie akcji, brak równowagi pomiędzy szybkością i spowolnieniem akcji w odpowiednich momentach sprawiła, że kompletnie się wynudziłam, a na koniec nie do końca ogarniałam kto, co, jak i kiedy.

      Co do bohaterów, to, tak jak już wspomniałam, główna bohaterka była niczym Mary Sue. Wszystko jej się udawało, miała niesamowity talent i… zero osobowości. Wydawała mi się tak płytką osobą, że jedyną jej cechą charakteru było “patrzcie, ładnie namalowałam”. I fakt, chociaż wykazała się odwagą i tak dalej, nie czułam tego w niej. Autorka nie potrafiła pokazać w niej tej odwagi ani głębi w osobowości.
      Co do naszego bożyszcza Laury, Gabriela, to nie jest facet, o którym bym śniła. Mam wrażenie, że został stworzony na wzór bad boya, który jedyne co ma to tajemnice, złośliwość i nielubienie wszystkich, ale to nie jest to, czego oczekuję od mężczyzny, by zdobył moje serce. No nie zdzierżyłam faceta. Moze i potem się lekko zmienił i był odrobinę bardziej otwarty, to nie, po prostu nie jest to mój typ (o wiele bardziej wolę Rhysanda z pierwszych części od Maas czy Saetana od Bishop).

      Książka ma duży potencjał, byłaby naprawdę dobra i może jest w wydaniu drugim. Niestety po tej części nie bardzo mam ochotę na sprawdzenie. Może kiedyś, nie wiem, wątpię, za dużo książek mam do nadrobienia. Pozycja faktycznie plusy ma, jak rzadko używane rasy czy lekkość czytania, ale to nie wystarczyło mi, bym się cieszyła. Byłam szczęśliwa w momencie, kiedy ją skończyłam i mogłam przejść do czegoś innego. Możecie próbować czytać, ale robicie to na własną odpowiedzialność.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz